25 mar 2013

Pożegnanie z Kotem czyli moja definicja ciepła

Ostatni raz na blogu pisałam na zamówienie dawno temu i nie wyszło z tego nic dobrego. Tym razem jednak sama poprosiłam o złożenie mi zamówienia. Zwróciłam się do jednego z moich najwierniejszych Czytelników - Niedźwiadka.

Chciał przeczytać o Sówce w wiosennych promieniach słońca. Mam nadzieję, że wybaczy mi, jeśli zachowam promienie, a resztę opiszę zgodnie ze swoją definicją ciepła.

***

Jako mała dziewczynka dostałam czarno-białego kotka. Kot nie był zwyczajny, bo na białym brzuchu miał trzy czarne plamki, które w moich oczach nie były niczym innym jak guzikami eleganckiego wdzianka. Kota nazwaliśmy "Domini" (jak "Dominik", tyle, że z niemym "k"), bo "Domino" było zbyt oczywiste. Byłam okropnym dzieckiem, które ciągle musiało go tulić, więc chyba nie przepadał za mną specjalnie.

Przez jakiś czas było cudownie. Domini uciekał, a ja go goniłam, albo odwrotnie. Pamiętam jak czytałam poradnik dla właścicieli kotów (podejrzanie cienki) i za Chiny nie mogłam zrozumieć zdania "Niektóre koty lubią mleko, ale go nie tolerują", bo "tolerować" znaczyło dla mnie tyle co "ledwo lubić".

Domini był wyjątkowym kotem (na pewno każdy właściciel tak mówi o swoim ulubionym zwierzaku), bo kiedy wracaliśmy do domu, on przychodził i witał się z nami zupełnie jak pies. Udało mi się go nawet nauczyć otwierać drzwi. Pokazałam mu jak działa klamka i za którymś razem załapał w czym rzecz.

Niestety, kiedy skończył sześć lat, zaczęło się dziać coś dziwnego. Kot nie mógł się wypróżnić i mizerniał w oczach. Futerko mu wyliniało i strasznie wychudł. Miauczał żałośnie, zatruty sam przez siebie (a może i z pomocą pewnego życzliwego sąsiada, bo to też rozważaliśmy). Z jego pyszczka rozchodził się smród kału. Weterynarz powiedział, że kamienieją mu nerki ( już nie filtrują) ze względu na chorobę genetyczną. Kotka z tego samego miotu ponoć także nosiła w sobie tę tykającą bombę, która wybuchła w tym samym czasie, co u Dominiego.

Powiedziano nam, że nie ma już dla niego ratunku. W dzień, w którym miał zostać zawieziony na uśpienie, podeszłam do jego "domku" i wyszeptałam parę miłych słów. Nie zobaczyłam go więcej - rodzice nie chcieli zabrać mnie wtedy do weterynarza.

Dziwnie o tym pisać, ale tę śmierć przeżyłam o wiele boleśniej niźli mojej dalekiej ciotki (tak naprawdę nie byłyśmy jakoś daleko spokrewnione, ale tak to odczuwałam, bo nie miałam okazji nawet poznać jej na tyle, by porządnie zapamiętać jej imię - miała kilka sióstr i zawsze je myliłam).

Nie mogłam sobie poradzić z odejściem Kota, aż do pewnej nocy.

Śniło mi się, że obudziło mnie światło wypełniające pokój. Wstałam i zobaczyłam, że to ciepłe promienie słoneczne tańczące przez firanki. Poczułam przyjemny zapach świeżego powietrza dochodzący z półotwartego okna. Wtedy też zauważyłam, że na parapecie siedzi Kot. Był o wiele większy, niż za życia, a jego futerko odzyskało blask. Podeszłam do niego, a on spojrzał na mnie swoimi mądrymi oczami, które się uśmiechały. Pogłaskałam go, czując miękkie futerko i obserwując jak kontury zamazują się w tym niezwykłym świetle, które rozgrzewa serce.

Kiedy się obudziłam, nadal czułam to wszechogarniające ciepło.


♫ The Birthday Massacre - Nowhere

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz