25 lis 2016

Opowiadanie. Nie szukaj Wacikowskiego

Jeżeli czytasz ten wpis, może lepiej będzie, jeśli już w tej chwili przestaniesz. Nie wiem, jaki może mieć na Ciebie wpływ to, czego się z niego dowiesz. Ale ja muszę pisać. Wybacz mi.

Prowadziłem tego bloga wiele lat. Jednak nie sądziłem, że kiedykolwiek przyjdzie mi opisać to, co teraz znajduje się jakieś trzy metry pode mną. Może minutę drogi po schodach. Jestem tak blisko, to to, czego szukałem całe życie. Ba, to to, czego szukało tak wielu... Ale widok tego mnie paraliżuje. Za każdym razem, kiedy podchodzę, po prostu stopy wrastają mi w ziemię, nie jestem w stanie się ruszyć. Siedzę w tej bibliotece już drugą noc. Nie pamiętam, czy coś jadłem. Koszula lepi mi się do ciała.

Jak na razie, udało mi się nie wzbudzać zbyt wielu podejrzeń - w końcu jestem pracownikiem naukowym. Nie ja pierwszy i nie ostatni spędzam najpiękniejsze lata życia wśród książek. Ha, a matka zawsze mówiła mi, że gdybym wybrał karierę mundurowego to nie byłbym bez żony po trzydziestce. Zresztą, co tam mama i jej marzenia o wnukach. W końcu to moje życie. A moim życiem jest matematyka.

Myślę, że to była również droga Wacikowskiego. Tego, przez którego tutaj siedzę. To znaczy, to nie do końca jego wina... Wina i nie-wina jednocześnie. Wacikowski Schrödingera, kurwa jego mać. Nawet nie znałem go za dobrze. Jednak jak nam powiedzieli, że został zwolniony za plagiat, to nie uwierzyłem tak szybko. Rektor nerwowo pocierał dłonią o dłoń, kiedy to mówił. Zawsze tak robi, kiedy kłamie. Takie rzeczy trzeba wiedzieć, jeśli chce się przeżyć na tej uczelni.

Nie miałem zamiaru dociekać prawdy. To nie była moja sprawa. Interesowało mnie natomiast równanie, nad którym pracował Wacikowski. Nazywał je "Równaniem Rozpadliny" i nie chciał zdradzić słowem co właściwie przez to rozumie. Tego dnia, kiedy został zwolniony, pomyślałem, że chyba nic się nie stanie, jeśli sprawdzę, czy w jego gabinecie nie zostały jakieś wskazówki odnośnie tej pracy. W najgorszym - bo najmniej ciekawym - przypadku znajdę dowody na plagiat. Albo nic, jeśli zdążył już wszystko spakować i odebrać (w to szczerze wątpiłem).

Użyłem swojego niezaprzeczalnego uroku na sprzątaczce (co tylko dowodzi, że jestem singlem z własnego wyboru) i dostałem klucze. Rzeczywiście, u Wacikowskiego zostało trochę materiałów. Szczególnie zawartość jednego z zeszytów mnie zainteresowała. Na szczęście dla mnie, gość był bardzo skrupulatny. Używał tego zeszytu z numerowanymi kartkami i spisem treści do wypełnienia na pierwszych stronach. Trzymał całe swoje "dochodzenie" w jednym miejscu. Trochę skreśleń, a jakże, ale wszystko dość czytelne. Chyba z tydzień przebijałem się przez te jego rewelacje. Kolejny tydzień zajęło mi zrozumienie tego, przez co właśnie przebrnąłem. Dopiero po następnych paru dniach naprawdę zrozumiałem, co tam było. Wtedy zacząłem to rozpisywać po swojemu. Pomyślałem, że Wacikowski wcale nie został zwolniony za plagiat. On poszedł sprawdzić to, co właśnie obliczył.

W pierwszym odruchu skarciłem się za to. Że ta moja myśl wynika z wychowania w zabobonach. Dziecięcy nawyk. "Wacikowski sprawdził, zobaczył, że nic tam nie ma i pewnie leży w domu, pijany pod stołem. Jakby mi takie bzdury wyszły, a grantów nie było z czego oddać, też bym leżał", pocieszałem się.

Naprawdę chciałem, żeby to nie była prawda. I tutaj... dochodzimy do winy i nie-winy Wacikowskiego. Przecież nie kazał mi podążać za tym, co znalazł. Ale jednak gdyby nie on i jego obliczenia, nie byłoby mnie tu.

Chyba mogę się przyznać, że kiedy tu przyszedłem, byłem pewien, że zrozumiałem wszystko o czym pisał Wacikowski. Kiedy jednak zszedłem po tych cholernych schodach i stanąłem na ostatnim stopniu, zobaczyłem... nic. Cała moja wiedza nagle okazała się bezużyteczna. Czerń wypełniająca... już nawet nie korytarz, tylko to... miejsce? To była wielka dziura. Wiedziałem to na pewno. Chociaż nie miała głębi. Ta czerń wydawała się być tak gęsta, że aż posiadająca fakturę. Poczułem przemożną chęć dotknięcia jej. Wybrałem mały palec lewej dłoni - pomyślałem, że nawet jeśli go stracę, to nie będę aż tak żałował. Przesunąłem go wzdłuż załomu ściany, która zdawała się być pożerana przez czerń. Nie poczułem nic, aż zagiąłem palec. Wtedy dotknąłem ściany z drugiej strony. Natychmiast wyrwałem stamtąd rękę i odruchowo przytuliłem do piersi. Palec był cały, ale ja byłem mokry i dyszałem, jakbym przebiegł maraton. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę się ruszyć.

Myślałem, że już tak zostanę na zawsze. Tylko strach, jaki wtedy poczułem, był w stanie mnie zmusić do zamknięcia oczu. Powoli się odsuwałem, noga za nogą, stopień za stopniem. Nie wiem jak długo mogło to trwać, ale w końcu moja stopa nie wyczuła kolejnego schodka - byłem na górze. Odwróciłem się, otwarłem oczy i nie patrząc za siebie wbiegłem tutaj.

Od tamtego czasu próbowałem zbliżyć się do dziury jeszcze dwa razy. Czuję się, jakbym za każdym razem trochę mojego życia zostawiał u dołu schodów. A jednocześnie nie mogę przestać o niej myśleć. Nie potrafię przestać. Boże. Co ja sobie zrobiłem najlepszego... Muszę się z tym przespać. Może później jeszcze coś dopiszę.

***

Powyższy tekst spisałam na podstawie snu, którym ktoś się ze mną podzielił (prosił o brak wspominki z imienia). Jeśli też masz ochotę zobaczyć swój sen w formie opowiadania, napisz do mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz