3 kwi 2014

Wędrowny Mag

"Wędrowny Mag" to pamiętniki Kazerana Atraama. Jak sam mówi o sobie: "Od dnia, w którym Wielka Rada uhonorowała mnie tytułem Wędrownego Maga, nie mam ani narodowości, ani domu. Włóczę się teraz po różnych wszechświatach, wykonując kolejne zlecenia Rady". (prolog oraz 2 rozdziały, niezakończone)

Prolog. Początek drogi

V Era Wizgu, 4029 rok, 4. miesiąc, 8. dzień

Kazeran czytający swój
pamiętnik po latach
Rys. MimiVeraCora
Chociaż moja profesja nie sprzyja pozostawianiu śladów, postanowiłem zebrać swoje memuary w spójną opowieść. Nazywam się Kazeran Atraam i od dnia, w którym Wielka Rada postanowiła uhonorować mnie tytułem Wędrownego Maga, nie mam już ani narodowości, ani domu. Złośliwi nazywają mnie międzygwiezdnym łowcą przygód, jak z taniego filmu science-fiction. Niestety trochę tak jest - chociaż zostałem wyrwany z krainy, gdzie każdy szanujący się obywatel nosi przypasany miecz, moje podróże zawiodły mnie w najdziwniejsze zakątki Wszechświata.

Czy wiecie, że każdy świat, kiedykolwiek opisany, albo chociaż pomyślany, został powołany do istnienia? Co więcej, można te światy odwiedzać. Istnieje też Wielka Rada, którą można nazwać "Urzędem Wszechświata", ale brzmi to chyba jeszcze gorzej niż "Wielka Rada". Poza tym, szczerze mówiąc, bardziej od urzędu przypominają wywiad. W każdym razie to oni wydają międzyświatowe paszporty. Można je dostać z różnych okazji - ja, jak już wspomniałem, zostałem uhonorowany tytułem Wędrownego Maga.

Berbeciem jeszcze będąc patrzyłem na, jak mi się zdawało, wszechmocnych czarodziejów i zazdrościłem im. W moich oczach mogli zrobić wszystko. Uważałem nawet, że czarodziej dysponuje większą mocą od paladyna, bo ten drugi musi prosić o przyzwolenie na użycie magii. Później dopiero zrozumiałem, że czarodziej bazuje jedynie na swojej miernej i niedoskonałej mocy, podczas gdy paladyn, oprócz niej, jest przekaźnikiem bożej woli. Wracając jednak do mnie jako berbecia - męczyłem matkę tak długo, aż zezwoliła mi na udanie się na testy w akademii magii. I tam też, ku zdziwieniu całej mojej rodziny, a także i moim, zdałem je pozytywnie i zostałem przyjęty. Zgodnie ze szkolnym kodeksem, miałem zapuszczać włosy i brodę, ale udało mi się tylko to pierwsze. Srebrzyste, lekko kręcące się kudły dyndały mi teraz w okolicach kolan i czułem się bardziej jak ponętna niewiasta niż poważny czarodziej, biorąc jeszcze pod uwagę mój niezbyt okazały wzrost - czego jednak nie robi się dla perspektywy nieskończonej mocy. O, ja głupi!

Jestem przekonany, że niezależnie od uniwersum w akademiach magii nadmuchuje się uczniów jak baloniki - gadkami o ich niezwykłości, wszechmocy i wyższości ponad innymi stworzeniami. Szkoda tylko, że nowi adepci sztuki magii nie widzą kto trzyma za sznurki tych cholernych baloników. U nas najlepsi z najlepszych zostawali wybierani do rady szkoły i tam też miałem ambicje się dostać. Nie starczyło mi jednak talentu. Zapał jednak nie został niezauważony; mój ulubiony nauczyciel (od zarządzania energią, a więc przedmiotu, w którym radziłem sobie najlepiej) postanowił mnie w tym uświadomić. 

- Wiem, że masz talent, Kazeran - rzekł do mnie pewnego dnia. - Nie jest to jednak to, co jest ci potrzebne do stania się częścią rady.
Pomyślałem wtedy, że stary cap w żałosny sposób próbuje mnie pocieszyć. Jednak jego kolejne słowa zmieniły mój nastrój.
-Wspaniale radzisz sobie z zarządzaniem energią, a także iluzją. To dwie bardzo skomplikowane dziedziny magiczne, które przydają się - tu nauczycie się zawahał - łowcom przygód. 
Jedna z moich brwi niekontrolowanie uniosła się, zahaczając o włosy spoczywające na czole. 
- Słyszałeś o Wędrownych Magach?- spytał poważnie stary czarodziej, zionąc na mnie gorzałką. 
- Hmm, to ci goście z książek, których zakazujecie nam czytać ze względu na niską wartość edukacyjną?
Czarodziej zaśmiał się ochryple. 
- Tak, ci.

Wędrowni Magowie to nie kto inny jak najemnicy. Ich zlecenia często różnią się od zadań superbohaterów z komiksów dla pryszczatej młodzieży, jednak nie dysponują klauzulą sumienia. Nauczyciele akademii magii mieli łeb na karku zakazując nam czytać ich życiorysów - który młody chłopak czy dziewczyna, z tak głębokim przekonaniem o swojej wielkości, nie oprze się spędzeniu życia na wzór Wędrownych Magów? Ciągle nowe zadania, światy... Brzmi jak niekończąca się przygoda. Szkoda tylko, że połowa autorów tych epickich biografii lubiła dodać trochę od siebie. Było to czuć nie tylko przy opisach postaci Wędrownych Magów, które zdawały się być skazy na ciele, umyśle i mocy, ale też ich walk, z których zawsze wychodzili zwycięsko. Teraz pocieszam się myślą, że jeśli moja biografia wyląduje na półce mojej akademii, będę w niej mieć krzaczastą brodę i nieprzyzwoicie szeroką klatę. Chociaż tyle.

W każdym razie, mój nauczyciel uznał, że zostaną mi przydzielone specjalne dodatkowe godziny zajęć, podczas których magowie z akademii będą mieli okazję mnie przetestować, a jeśli przejdę próby pomyślnie, również czegoś nauczyć. Próby okazały się komiczne, bo polegały głównie na pytaniach, które skupiały się wokół mojego kręgosłupa moralnego. A ponieważ ten okazał się niezwykle giętki, spodobałem się i powoli uczyłem się fechtunku - bo przecież magię miałem podczas codziennych zajęć.

***

Skończyłem piętnaście lat. Od ośmiu byłem uczniem akademii. Pamiętam ten senny wieczór, gdy do mojego dormitorium wparował czwartoroczniak z wyrazem szaleństwa na twarzy.
- Kazeran Atraam?! - wrzasnął na "dzień dobry".
Nadal leżąc na łóżku, z rękoma pod głową, spojrzałem na niego nienawistnie - przecież byłem bliski drzemki.
- A kto pyta? - wycedziłem.
- Mam ważną wiadomość! - ryknął chudzielec, myśląc chyba, że stoję na drugim krańcu boiska. - Od samego Wielkiego Ojca Dyrektora naszej akademii! Przekazaną mi przez Muskiela, profesora magii starożytnej! Masz trzydzieści minut, żeby się spakować i stawić pod Zachodnim Drzewem w ogrodzie naszej wspaniałej akademii!

Puściły mi nerwy. Podszedłem do dzieciaka, złapałem za kołnierz i przycisnąłem do ściany.
- Słuchaj, mały ścierwojadzie - syknąłem. - Jesteś młodszy, więc to moim zadaniem jest cię kocić, nie odwrotnie.
- Kiedy ja nie kłamię! - pisnął. - Tu jest wezwanie...!
Nerwowym ruchem wygrzebał jakiś pergamin z kieszeni szaty. Puściłem go i podszedłem ze świstkiem do okna. Wyszeptałem formułę prostego zaklęcia identyfikacyjnego. Wyglądało na to, że jeśli tylko ktoś ze starszych lat mu nie pomógł, wezwanie było prawdziwe. A stanowiło:

Młodszy Magu Kazeranie Atraamie,

W imieniu Wielkiej Rady wzywam cię do stawienia się dzisiaj o godzinie 18 twojego czasu pod portalem do siedziby Wielkiej Rady.

Z poważaniem,
inż. mag. prof. dr hab. Kitrisa Pele
Wydział Uprzejmego Traktowania Petenta

- To ma być uprzejme?! - ryknąłem, jak się okazało, do ściany, bo czwartoroczniak zdążył się już zmyć. - Dają mi pół godziny?!
Dysząc ciężko uznałem, że produktywniej jednak będzie zacząć się pakować. Wygrzebałem więc spod łóżka swoją torbę prawie-bez-dna i, tańcząc między szafą, biurkiem, a, hm, podłożkiem, wrzucałem do niej skromny dobytek. W końcu został już tylko koc i butla mydło-szamponu, które, zupełnie niemagicznie, upchnąłem w torbie kolanem. Sekundę później torba beknęła i wyrzuciła z siebie koc wraz z butelką.
- Nosz szlag twoja mać! - nakrzyczałem na nią; najwyraźniej zaklęcie rozepchania nie działało jak należy, a czyjaż to mogła być wina, jeśli nie torby?
Wściekły, pozbierałem koc i butelkę z ziemi, po czym, zapewne czerwony jak dojrzały pomidor, rzuciłem zawiniątko na łóżko. Napotkałem wtedy na kocie spojrzenie pełne wyrzutu.
- Jedziesz gdzieś i mnie zostawiasz, tak? - spytała drżącym głosem Piki, moja czarno-biała kotka. - To dlatego, że jestem kotem, tak?!
- Eee... - burknąłem. - Piki, zostałem wezwany przez Wielką Radę - podsunąłem jej pod nos pergamin. Zerknęła na niego i oczy rozszerzyły się jej jak po kocimiętce.
- Idę z tobą! - miauknęła i bezpardonowo zawinęła się w koc, dzieląc go z butelką mydło-szamponu. - Przydam się - dodała.
- Chyba do zostawiania kłaków na moich spodniach - mruknąłem, a Piki udała, że mnie nie słyszy.
Ruszyłem pod Zachodnie Drzewo w nadziei, że wezwanie nie było kiepskim żartem starszych roczników.

Rozdział 1. Dom Wielkiej Rady

Dzień 1

Dziwne jest to miejsce. Ze swoim dziennikiem muszę się kryć, bo usłyszałem, że pisać w Domu Wielkiej Rady, to jak w nim szpiegować. Podobno tylko najbardziej zaufani dostępują zaszczytu pisania w Domu, ale najwyraźniej nie jestem jednym z nich. Ciemno tu. Okien nie ma (w sumie trudno, żeby były, skoro Dom znajduje się ponoć między wymiarami - nawet nie umiem sobie tego wyobrazić). Na razie zwiedziłem tylko pokój dla petentów, kawałek korytarza i przydziałowy pokoik, ale każde z tych pomieszczeń zdaje się być niedoświetlone. Ściany obłożone są jakąś dziwną tkaniną, która została udrapowana jak, nie przymierzając, źle skrojona suknia. Mam wrażenie, że zza tych fałd w każdej chwili może wyleźć jakieś paskudztwo.

Kitrisa z Wydział Uprzejmego Traktowania Petenta chyba naprawdę nie wie co to znaczy "uprzejmie potraktować petenta". Kiedy zjawiłem się w pokoju dla petentów, po tym jak Muskiel wepchnął mnie do portalu (tak, wepchnął, nie zdążyłem nawet się z nim przywitać, a co dopiero zadać mu pytania), spojrzała na mój kocyk z butelką szamponu oraz śpiącym kotem w środku i wybuchnęła niekontrolowanym śmiechem.
- Widzę, że nawet pluszaczka nie zapomniałeś zabrać! Na pewno jesteś tym dzieciakiem, który ma zostać międzyświatowym łowcą przygód? - drwiła, a ja czułem z zażenowaniem, jak zbiera mi się na płacz. Udało mi się na szczęście opanować łzy i odszczeknąłem się.
- A pani nie pomyliła czasem krzesełek? Chyba orczej kopalni brakuje poganiacza.
Brunetce o szerokim nosie uśmieszek spełzł z twarzy.
- Uważaj co mówisz i do kogo, smarkaczu - syknęła. - Tu masz klucz i wynoś się z mojego biura - pacnęła wściekle o biurko, zostawiając na nim srebrny klucz.

Bacząc, czy nie zamierza mnie ugryźć, wyciągnąłem rękę po klucz i wyszedłem na korytarz. Odetchnąłem z ulgą, chociaż nie dość, że nie wiedziałem jakie są obowiązki przyszłego Wędrownego Maga, to jeszcze nikt nie był mi łaskaw powiedzieć gdzie jest mój pokój. Na szczęście zza załomu korytarza wychynęła smukła postać dorodnej elfki, podobnej do tych, które w moim kraju spotyka się w górach.
- Ty jesteś Kazeran? - usłyszałem łagodny głos.
- Tak - sapnąłem.
- Nazywam się Kamilla i będę twoją opiekunką przez najbliższe kilka dni - uśmiechnęła się ciepło. - Chodź za mną, zaprowadzę cię do pokoju.

Zanim zniknęła za drzwiami komnaty 223, w której miałem mieszkać, oznajmiła, że jutro rano dowiem się w jakim konkretnie celu zostałem sprowadzony. Usiadłem na intarsjowanym łóżku. Kiedy zatrzasnęły się za nią drzwi, nagle poczucie ssącej pustki zamieszkało w moim żołądku. Miałem ochotę wybiec na korytarz i błagać Kamillę, żeby ze mną została. Nim jednak popełniłem tę głupotę, Piki zbudziła się z przydługiej drzemki.

- Miauuu, już jesteśmy? - przeciągnęła się ospale na kocu.
- Tak, Piki. Jutro dowiem się, po co tu jestem - szepnąłem.
- To dobrze - mruknęła i położyła mi łebek na kolanach.

***

Piszę tę notatkę pod dziwaczną kulą, przypominającą trochę kłębek bordowych wodorostów, tyle, że świecących. Poza tym, że przyprawia mnie o dreszcze, jest całkiem fajnym przyrządem, bo można ją "zawiesić" w dowolnym miejscu w przestrzeni pokoju. Piki śpi obok mnie na łóżku, rozwaliła się bezwstydnie i widać jej biały brzuch z trzema czarnymi kropkami, które do złudzenia przypominają zapięcie eleganckiego fraku. 

Mam nadzieję, że uda mi się dzisiaj zasnąć.

Dzień 2

Obudził mnie niewyraźny szum, dochodzący z pomarszczonych ścian Domu. Strzygłem uszami, ale jedyne co przychodziło mi na myśl, to "miałeś rację, zaraz jakieś paskudztwo wylezie zza tych bordowych fałd". Zerwałem się na równe nogi i zacząłem w pośpiechu ubierać, zaczynając od spodni. Właśnie wciągałem na siebie koszulę, gdy bez pukania weszła Kamilla. Spojrzałem na nią zaskoczony, z koszulą jeszcze na wysokości twarzy. Jej złote włosy upięte były w ciasny kok. Zachichotała.

- Kazeran, masz bardzo ładny... kolor skóry - powiedziała.
Spłonąłem rumieńcem i chcąc czym prędzej założyć koszulę, zaplątałem się w nią.
- Spokojnie, mamy jeszcze trochę czasu - dodała elfka i ruszyła w stronę mojego łóżka. Usiadła obok śpiącej Piki i obudziła ją głaskaniem. Kotka nie zdawała się być niezadowolona z powodu obcej ręki na swoim karku.
- Co... co to za... szum? - mruknąłem, wskazując na ścianę.
- To śpiew planet - odrzekła. - Dochodzi do nas trochę zniekształcony, bo jesteśmy zawieszeni pomiędzy przestrzeniami różnych kosmosów.
- No tak - burknąłem, próbując zrobić mądrą minę.

Po śniadaniu zostałem zaproszony do biura Kamilli, która zresztą nie opuszczała mnie na krok. Kiedy szedłem do toalety, czekała przed jej wejściem. Zacząłem się zastanawiać, czy odkryła, że piszę pamiętnik i dlatego mnie tak pilnuje. Bo dlaczego miałaby na mnie nie donieść, miałem wytłumaczenie - zapewne się jej podobam. Co z tego, że mam ludzkie piętnaście lat, a ona jest już dawno za okresem elfiej nastoletniości. Przecież pochwaliła kolor mojej skóry, prawie tak blady, jak jej.

W biurze elfka gestem wskazała mi krzesło przed jej ciężkim biurkiem z dębowego drewna.
- Kaze, jeśli mogę tak do ciebie mówić... - spojrzała na mnie pytająco. Skinąłem głową. - Kaze, znalazłeś się u nas nie tylko przez wzgląd na dobre wyniki w nauce iluzji i zarządzania energią. Przecież duża grupa młodych magów radzi sobie świetnie z tymi przedmiotami.
Zmarszczyłem brwi. Trudno było mi się skupić na tym, co mówi Kamilla, bo obserwowałem zawzięcie jej wilgotne, różane usta. Otrząsnąłem się jednak - przecież to, co powie, zaważy na mojej przyszłości. Spojrzałem jej w oczy, a ona westchnęła. Coś trzasnęło i na miejscu Kamilli pojawił się gnom. Brunatna skóra, niski wzrost, szerokie ramiona, głowa prawie w nich schowana, przez krótką szyję. Wrzasnąłem.
- To chyba jedyny sposób, żebyś mnie uważnie wysłuchał - burknęła gnomica. Tylko intensywnie zielone oczy pozostały z pięknej elfki. Przełknąłem głośno ślinę, zakłopotany.
- Jak już mówiłam, nie czuj się jakoś specjalnie wyjątkowy. Każdego roku trafia do nas dwudziestu czarodziejów, którzy kształcą się na Wędrownych Magów, z czego tylko pięciu zdaje wszystkie testy - skrzeczała gnomica.
- Ale ja już zdawałem testy - zaprotestowałem.
Kamilla-gnomica zachichotała.
- Nie takie testy. Z tych, które my ci wyznaczymy, możesz dostać tylko dobrą lub złą ocenę, nie ma nic pomiędzy.
- Co to ma znaczyć? Czasami przecież coś jest tylko w połowie dobrze i...
- Dobra ocena znaczy - przeżyłeś; zła znaczy - nie przeżyłeś - przerwała mi gnomica.
Zacisnąłem zęby, aż poczułem wszystkie mięśnie w szczęce. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Pomyślałem, że chciałbym zamienić się miejscami z Piki, która teraz zapewne przewracała się na drugi bok w komnacie 223. Gnomica, widząc moją minę, złagodniała.

- Przykro mi Kaze, ale nie ma innego sposobu na sprawdzenie, czy sobie poradzisz, jak po prostu wysyłając cię na pomniejszą misję - powiedziała łagodnie, przymykając wyłupiaste ślepia. - Ale nie martw się, pierwsza misja zawsze jest łatwa.
- Czy... poznam powód dla którego jestem jednym z tych dwudziestu? - spytałem sucho.
- Masz w sobie płomień, który być może uda ci się rozdmuchać. Ja będę trzymać kciuki. 
Gnomica podniosła się zza biurka i podeszła do drzwi, otwierając je. Gestem zawołała mnie do siebie. Posłusznie wstałem. Zaprowadziła mnie do pokoju, który nazwałbym zbrojownią. Wszelkie rodzaje pancerzy, broni obuchowych, wybór mieczy... Kamilla, mrucząc coś do siebie, sięgnęła po jeden z krótkich mieczy. Potem podeszła do rozległej szafy i ze środka wyjęła błyszczącą, czarną pelerynę z kapturem.
- Ten miecz jest zrobiony najprzedniejszej stali, przeplatanej meteorytem - mówiła, podając mi rzeczy. - A peleryna zawsze może się przydać.
- Ten wspaniały miecz jest wyszczerbiony - skrzywiłem się.
- Musisz mu zaufać - wyszczerzyła zęby gnomica. - Jego poprzedni właściciel był Wędrownym Magiem i bardzo go sobie chwalił. Co prawda zginął, ale przecież miecz ocalał, więc zapewne była to kwestia błędu w sztuce, a nie samego narzędzia.
- Ach tak, a w takim razie jak konkretnie zginął ten mag?
- Nie wiemy - wzruszyła ramionami Kamilla, a mnie przeszedł dreszcz.

Udaliśmy się na obiad, do tej samej pustej, małej jadalni, w której jedliśmy śniadanie. Kamilla wróciła już do swojej postaci (o i le naprawdę była elfką - teraz jej urodzie przyglądałem się z dużo większym dystansem). Stół był zastawiony dla naszej dwójki. Jedliśmy w milczeniu. W pewnym momencie sztućce elfki zadzwoniły o talerz, a ona wyciągnęła dłoń i przyłożyła ją delikatnie do mojego policzka.
- Twój płomyk jest naprawdę jasny. Nie bój się - poprosiła.
Spąsowiałem, ale nie rzekłem ani słowa. Dopiero po chwili zdobyłem się, by zapytać:
- Czy ty naprawdę jesteś elfką?
- Tak. Ale chyba po dzisiejszym... incydencie... już mi nie uwierzysz - roześmiała się perliście.
Uśmiechnąłem się blado.

Wróciłem do pokoju. Tak jak się spodziewałem, przywitała mnie Piki przewalająca się z jednego boku na drugi.
- Ty chyba naprawdę lubisz tę Kamillę, co? - mruknęła.
- Nie wiem o co ci chodzi - powiedziałem wyniośle.
- Ale cię dzisiaj zrobiła w balona, co? - Piki zwęziła ślepka.
- Że... jak? - zachłysnąłem się powietrzem.
- Chyba nie myślałeś, że tak po prostu będę tu leżeć cały dzień? - ofuknęła mnie. - Jeszcze jesteś dzieckiem i trzeba cię pilnować - dodała, unosząc łebek.
- Ty mała... - zasyczałem, ale nie zdążyłem skończyć przekleństwa, bo przerwał mi tupot wielu stóp dochodzący z korytarza. W dwóch susach znalazłem się przy drzwiach i zerknąłem ciekawsko przez szparkę. Naprzeciwko mojej twarzy znajdowała się inna, o zielonkawym odcieniu skóry i gadzim wyrazie. Ołuskowane ramię rozwarło szerzej drzwi.
- Adept czy mag? - zasyczał humanoidalny jaszczur.
- Mag - odparłem bez zastanowienia, przekrzykując harmider.
- Bzdura! - ktoś ryknął w głębi korytarza. To Kamilla biegła w stronę mojego pokoju z rozwianym włosem. Była wściekła.
- Siedź tu, aż nie pozwolę ci wyjść! - krzyknęła i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
Spróbowałem je popchnąć, ale klamka lekko mnie poparzyła. Syknąłem i zrozumiałem, że elfka nałożyła na nie zaawansowane zaklęcie. Mogłem tylko słuchać coraz to nowych, niezrozumiałych okrzyków i nerwowej bieganiny. 

Położyłem się na łóżku i aż do teraz nie mogę zmrużyć oka, chociaż hałasy już dawno umilkły. Piki bez słowa myje sobie łapki, patrząc na mnie spode łba. Nie chce mi powiedzieć dlaczego jest na mnie obrażona. Wygląda na to, że nie czeka mnie już dzisiaj ani kolacja, ani miłe słowo.

Dzień 3

Dziesiąta rano. Coś się kroi. Moje drzwi nadal są zalakowane zaklęciem. Boję się wyciągać pamiętnik, bo w każdej chwili ktoś może wpaść i zobaczyć, co robię.

Południe. Jestem głodny i naprawdę boję się, boję. Co jakiś czas słychać nerwowy tupot. Czasem jakieś zawołanie. Niby trochę spokojniej, niż wczoraj, ale to jak cisza przed burzą. Nawet Piki siedzi na sztywnych łapkach. Nie rozmawiamy ze sobą, ale już nie dlatego, że jest na mnie obrażona. Próbujemy udawać, że nie istniejemy.

Popołudnie. Kiszki grają marsza. Na korytarzu zupełnie spokojnie, drzwi ciągle zalakowane.

Wieczór. Nadal cisza. Próbuję zasnąć. Piki wtula się we mnie i drży.

Dzień 4

Mój dzisiejszy sen przypominał omdlenie. Rankiem wpadła do mnie Kamilla. Była chyba jeszcze bardziej zmęczona ode mnie, a jej piękne pukle złotych włosów zniknęły - na ich miejscu pojawiła się krótka fryzurka, ścięta tuż przy szpiczastych uszach.
- Kazeran, bardzo cię przepraszam, że wczoraj tak cię zostawiliśmy - powiedziała, patrząc na mnie podkrążonymi oczami. "To elfy mogą mieć zakola pod oczami?", pomyślałem zdziwiony, ale postanowiłem nie dopytywać.
- Zjedz ze mną śniadanie - powiedziała słabym głosem.

Jedliśmy w ponurej atmosferze. Kamilla sprawiała wrażenie jakby każdy kęs sprawiał jej trudność. Przez chwilę było mi jej żal, ale zaraz przypomniałem sobie, że to przecież ja niedługo zostanę poddany śmiertelnym próbom. Poczułem nieprzyjemny skurcz w żołądku. Nie tylko ze względu na swoją niedaleką przyszłość. Dalej nikt nie był łaskaw mi powiedzieć co właściwie wydarzyło się na korytarzach Domu.
- Kamillo, zdaję sobie sprawę, że zależy ci na moim zaufaniu - uznałem, że zabrzmiało to bardzo dorośle. - Dlatego musisz mi powiedzieć, co tu się wydarzyło.
Elfka spojrzała na mnie zaskoczona. Jej uniesione brwi były trochę jak wyrzuty sumienia; pomyślałem, że zaraz usłyszę tyradę o "dowiadywaniu się w swoim czasie", którą tak uwielbiali dorośli. W moim rankingu biła na głowę frazę "nie garb się".
- Jedyne, co muszę, to kiedyś umrzeć - odparła sucho. - A o tych wydarzeniach dowiesz się w swoim czasie.
"Trafiłem!", stwierdziłem w myślach gorzko. A tekst o muszeniu i umieraniu nawet by mi się spodobał, gdyby nie był odpowiedzią na moją prośbę.
- Będę wdzięczna, jeśli mi to wybaczysz - jęknęła głucho, jakby coś się w niej złamało. - Rozumiem, że jest ci ciężko, pamiętam przecież swoje początki, ale dyrektyw Rady łamać nie wolno.
- Myślałem, że wszyscy w tym Domu są częścią Rady - zauważyłem.
Kamilla uśmiechnęła się kwaśno, a mi wpadł do głowy pewien pomysł.
- Oczywiście, że ci wybaczam - pokiwałem głową. - Widzę jak ciężko pracujesz, i tak mi się wydaje, że jest ci równie ciężko jak mnie - miałem cichą nadzieję, że nie przeholowałem.
Kobieta rozpromieniła się.
- Cieszę się, że zaczynasz dostrzegać więcej - pochwaliła mnie. - To jak dobra wróżba.

Chwilę jeszcze grzebałem widelcem w zimnej jajecznicy. Potem przeprosiłem grzecznie i udałem się do toalety. Tak jak się spodziewałem, Kamilla niechętna była do ruszania się zza stołu, by mi towarzyszyć. Napomniałem coś jeszcze o tym jak sobie flaki wypruwa dla Rady i że należy jej się śniadanie w spokoju. Dała się przekonać. Kiedy wyszedłem z sali, błogosławiłem w myślach moje kłopoty żołądkowe w pierwszych dniach. Dłuższa nieobecność nie powinna zdziwić Kamilli, a ja miałem chwilę, by rozejrzeć się po korytarzu. Może znajdę coś, co mi podpowie nieco o wczorajszych wydarzeniach? Niewiele myśląc, minąłem drzwi toalety i ruszyłem w głąb korytarza. Nie uszedłem więcej niż dziesięć kroków, gdy poczułem dłoń na ramieniu. Obróciłem się gwałtownie. Za moimi plecami stała Kamilla ze smutnym uśmiechem przyklejonym do twarzy.

- Tak to bywa, że ci, którzy mówią wiele o zaufaniu, na nie nie zasługują - powiedziała cicho.
Moją twarz wykrzywił grymas. Wyrwałem się jej i wściekły pobiegłem w stronę swojego pokoju. Zaślepiony gonitwą myśli, pomyliłem jednak drzwi. Tylko o jeden numer, ale tego, co tam zobaczyłem, nie zapomnę do końca życia.

W gigantycznej sali, której krańce wyznaczały charakterystyczne dla Domu pomarszczone, emanujące światłem ściany, był tylko podest, a na nim puste krzesło. Salę wypełniało mdłe, pulsujące, zielonkawe światło. Miałem wrażenie, że ściany tego pomieszczenia są w agonii. Przeszedł mnie dreszcz, postanowiłem jednak podejść do podestu. Na drewnianym krześle była karteczka z napisem "Pod żadnym pozorem nie siadać". Napis był ułożony z kaligrafowanych znaków, a pożółkła karteczka tchnęła latami leżenia. Nagle poczułem przemożne zmęczenie i pomyślałem, że jeśli zaraz nie usiądę, to padnę na twarz. Strach był jednak na tyle silny, że nie zapomniałem o dziwacznej przestrodze i usadowiłem się, zamiast na krześle, to na podeście. Mimo to miałem wrażenie jakby coś wysysało ze mnie energię. Straciłem przytomność.

Obudziłem się w swoim pokoju, a nade mną stała zatroskana niska dziewczynka o pyzatej buzi w białym czepku. Obok niej była Kamilla emanująca gniewem.
- Dobrze, że pani Kamilla wyciągnęła panicza w porę - zaszczebiotała dziewczynka. - Poza tym stara Niziołkowa wie, co robić z takimi urwisami - uśmiechnęła się dobrodusznie.
Elfka zerknęła na nią z ukosa.
- Panicz, mam nadzieję, nauczy się, że szczeniackie zagrywki mógł może stosować w domu swojej biednej matki, ale nie tutaj - syknęła. - Opóźniłeś pierwszy test o dwa dni - spojrzała na mnie świdrującym wzrokiem. - Masz - dodała i rzuciła mi kieszonkowe lusterko. Otworzyłem je - patrzyła na mnie z niego twarz starca. Z krzykiem odrzuciłem je od siebie.

- Spokojnie, paniczyku - sapnęła Niziołkowa. - Byłeś tylko w pobliżu Przeklętego Krzesła, i to jedynie przez chwilę, więc wystarczą dwa dni, żeby odjąć ci te parę lat - zachichotała, jakby opowiedziała jakiś dobry żart.
- Eliksir młodości? - zachrzęściłem nieswoim głosem patrząc na buteleczkę, z której "dziewczynka" nalewała płyn na łyżkę.
- Dobrze by było! Może wtedy nie wyglądałabym na te swoje pięćdziesiąt lat - westchnęła Niziołkowa, a ja intensywnie próbowałem wyobrazić sobie dzieci z jej gatunku. - To odejmuje tylko te lata, które przybyły ci ze względu na magiczne działanie. Eliksir wracający energię zapełnia na powrót twoje wewnętrzne baki, które z wiekiem zaczną się kurczyć - tłumaczyła cierpliwie. - Niestety nie znamy sposobu na rozszerzanie baków - dodała, uprzedzając moje pytanie.

Zmarszczyłem brwi, a Niziołkowa wetknęła mi łyżkę z eliksirem do ust. Był cierpki i miał aromat leśnych ziół.
- Śpij - rozkazała Kamilla, a ja poczułem, jak kleją mi się powieki. Spałem kilka godzin, po czym obudziłem się i odkryłem, że ktoś postawił mi obiadokolację na szafce przy łóżku. Kątem oka złowiłem spojrzenie Piki.
- Teraz masz chyba koło czterdziestki - powiedziała, przekrzywiając główkę. - Nawet jesteś przystojny - orzekła, z jakiegoś powodu lekko zdziwiona.
Nawet nie spróbowałem sięgnąć po lusterko.

Dzień 5, 6 i 7

Piąty i szósty dzień w tym przeklętym miejscu pamiętam jak przez mgłę. Na zmianę budziłem się i zasypiałem. Może nawet coś jadłem? Trudno mi powiedzieć. Młodniałem w oczach, jak z przekąsem stwierdziła Piki. Jej też nie podobało się jak zostałem potraktowany. Wystarczy pomyśleć - jaki typ stworzenia chce wysłać inne stworzenie na śmiertelnie niebezpieczne zadanie zaraz po dwudniowej absencji w świecie przytomnych? Nie mogę się zdecydować czy jestem bardziej wściekły, czy przestraszony. I jeszcze ta Kamilla, kłamliwa sztukmistrzyni. Po incydencie z Przeklętym Krzesłem zmieniła się nie do poznania. W sumie to w jej stylu. Pewnie tak naprawdę jest tą gnomicą, którą objawiła mi przy rozmowie, a elfią iluzją nadrabia sobie kompleksy. Phi! Chociaż jedno muszę jej przyznać - też chciałbym rzucać iluzje, które nie wibrują. Jak wiadomo, im lepsza iluzja, tym mniejsza wibracja materii, i tym trudniej ją wykryć. Uczono mnie, co prawda, że nawet najbardziej zaawansowane iluzje muszą wibrować, bo zawsze są "szmatą narzuconą na smutną prawdę"... Może to kwestia tego miejsca? Sam nie wiem. Kiedyś poznam sekret Kamilli, aż sama się zdziwi!

Zostało mi już tylko dwadzieścia minut. Wychodziłem w kółko po pokoju jakieś dziesięć. Liczę każdą chwilę, bo mogą być moimi ostatnimi. Piki próbuje mnie musztrować, gdyby miała ręce pewnie już parę razy potrząsnęła by mną za ramiona. Już tylko osiemnaście i zaprowadzą mnie do "sali zrzutu", jak ją nazywają. Tam dowiem się jaką misję mi przeznaczono. Te dwie godziny na przygotowanie, jakie dostałem, to jakaś farsa. Co niby miałbym przygotowywać? Pozwolono mi wziąć jedynie pelerynę, miecz i kilka podstawowych produktów w plecaku. Te minuty, które mi "podarowano", są jak oczekiwanie skazańca na stryczek. "Dlaczego wieszacie mnie dopiero o świcie?", zapyta skazaniec. "Bo jak drżysz ze strachu po bezsennej nocy, wyglądasz zabawniej", odpowie kat. Już wiem dlaczego dostałem od matki w ucho, kiedy zaśmiałem się słysząc ten kawał. 

Chyba słyszę kroki na korytarzu. Lepiej schowam pamiętnik...

Rozdział 2. Szkoła im. Leśnego Dziadka 

Rada zesłała mnie do szkoły. Nie mojej akademii, to by było zbyt piękne. Najgorsze jest chyba to, że nie pozwolili Piki iść ze mną. Brakuje mi jej cynicznych uwag. Tutaj mieszka się w wielkim drzewie, a sypialnie uczniów ułożone są spiralnie w jednym z konarów. Właściwie "sypialnie" jest powiedziane trochę na wyrost. Moja składa się z przymałego hamaka i półki wyrzeźbionej w drewnianej ścianie. Nie jest to jednak prosta wnęka - jej obramowania są bogato zdobione scenami z tutejszej mitologii.

Leśny Dziadek, jak zdążyłem się dowiedzieć na porannym apelu, jest duchem opiekuńczym drzewa, w którym mieści się ta cudaczna szkoła. Uczniowie nie różnią się wiele od ludzi; jedynie źrenice oczu są wąskie jak u kotów. Tyle jeśli chodzi o wygląd, bo tutejsze nastolatki dorównują siłą i sprawnością krasnoludom z mojej krainy. Z ich punktu widzenia jestem cherlakiem, ale nie pomiatają mną z tego powodu. Na apelu, o którym wspominałem, zostałem przedstawiony jako uczeń z wymiany z jakiegoś północnego państewka. Rada dobrze wybrała mój tutejszy "kraj pochodzenia". Mieszkańcy tego przerażającego lasu, w którym mieści się szkoła, wyraźnie mają napięte stosunki z tym północnym państewkiem, dlatego, podejrzewam, wszyscy są tak bardzo mili i pomocni. Mam wrażenie, że nawet dyrektorka szkoły nie wie kim jestem naprawdę.

Misja wydaje się podejrzanie prosta. Mam przeczekać dzień, czyli jutro, za bardzo nie zwracając na siebie uwagi. Pojutrze mam udać wraz z moją bandą (tak tu nazywają klasy) na wycieczkę. Tam trafię do miejsca, w którym znajdę wielkie ciastko, jak dwie moje pięści. Będzie w kształcie kuli, wypełnione kremem. Ścięte na górze, jak otwarte jajko, i przykryte z powrotem odciętym fragmentem ciemnego ciasta. Podobno ma mieć silnie magiczne właściwości. Nie chcieli powiedzieć, jakie konkretnie. Przecież ja mam je tylko znaleźć i przetransportować - taka wiedza mi się nie przyda, prawda? Ech...

Od Rady dowiedziałem się tylko tego, co już wiedziałem. Mam się nie dać zabić.
- Skąd mam wziąć odpowiednie ubrania? - spytałem rosłego maga,  który przygotowywał portal.
- Iluzja - odburknął.
- Nie da się utrzymać dobrej iluzji dłużej niż kilka godzin - zasyczałem.
- To akurat tyle, żeby znaleźć coś na miejscu - mag spojrzał na mnie spode łba.
- A co z językiem? Nie jestem poliglotą - zauważyłem trzeźwo.
- Smacznego - portalista wepchnął mi do ust coś, co z wyglądu przypominało kostkę czekolady, ale smakowało jak kapusta. Zrobiło mi się niedobrze, ale wytrzymałem. - Starczy na parę dni. Jak zawalisz i będziesz musiał zostać dłużej, jakoś doślemy ci następną.
Z wysiłkiem przełknąłem kapuściano-czekoladową kostkę.
- A jak nie zdążycie, albo nie dacie rady dosłać? - jęknąłem.
- Po prostu załatw sprawę według planu i nie będziesz się miał czym martwić. Wskakuj do środka! - machnął niecierpliwie w stronę portalu.

Śmieszy mnie imię, jakim mam się tu przedstawiać: Popin. Brzmi jakby ktoś kupił sobie wiewiórkę, ubrał ją w strój błazna, a potem wpadł na pomysł jak ją nazwać. Na moje szczęście okazało się przynajmniej, że mundurki szkolne, wyglądające jak stroje driad, są tu obowiązkowe i dostałem dwa komplety na miejscu. Nie dość, że nazywam się jak wiewiórka, to teraz jeszcze wyglądam jak wiewiórka zawinięta w liście. No, może przesadziłem, przecież nie mam rudych włosów. I wystających zębów. Chociaż tyle.

Z językiem rzeczywiście nie mam problemu. To trochę dziwne, ale czuję się tak, jakbym po prostu rozmawiał w obcym dialekcie, który rozumiem. Co prawda, gdy próbuję sklecić jakieś zdanie w myślach mam pustkę, ale kiedy otwieram usta, one jakby bez mojego wkładu formują zdania w odpowiednim języku. Trochę to nieprzyjemne, jak jazda na koniu, którego jeszcze dobrze nie znasz. Ale przynajmniej działa.

Byłoby miło, gdybym dzięki temu nie miał żadnych zmartwień. Niestety jeden z chłopaków dziwnie mi się przygląda. Jakoś tak... zbyt natarczywie. Boję się, że też nie jest uczniem, tylko agentem jakiejś organizacji, której interesy są sprzeczne z interesami Wielkiej Rady. Czy to już paranoja? Dreszcze chodzą mi po plecach, kiedy tak się na mnie gapi i co jakiś czas zawija swoją przydługą, ciemną grzywkę za spiczaste ucho. Ponieważ jest za krótka, żeby umieścić ją za uchem permanentnie, zawija ją średnio trzy razy na minutę. Przez to jest tłusta i jego gest staje się jeszcze bardziej obrzydliwy.

Brrr, muszę przestać o tym myśleć i skupić się na wymyśleniu planu na jutro. Chociaż, właściwie, co ja tu mogę zaplanować? Nie widzę tego, po prostu nie widzę. Z drugiej strony jestem ciekaw czego będą chcieli mnie tutaj nauczyć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz