24 mar 2014

Reportaż ze snu. Na ratunek chomikom

Biegłam po ulicy bordowego miasta. Dłonie zaciskałam kurczowo na uchwytach sporego garnka. W środku kłębiły się małe, łyse, ślepe, ledwo narodzone chomiki. Wiedziałam, że muszę je uratować. Dobiegłam do drzwi schroniska dla zwierząt. Budynek był słusznych rozmiarów i wyglądał na zadbany. Niestety, za niepełną godzinę ludzie w środku mieli kończyć pracę.

Postawiłam z hukiem garnek przed recepcjonistką.
- Niech mi pani pomoże, muszę uratować te chomiki, a te na dole garnka pewnie już się duszą, gdzie ja je mogę zanieść?! - wyplułam z siebie jednym tchem. 
Recepcjonistka, o blond fryzurze z grzywką od linijki, spojrzała na mnie znudzonym wzrokiem.
- Zaraz zamykamy. Nikt ich pani teraz nie zarejestruje. Może pani spróbować w naszej wewnętrznej przychodni, ale wątpię, czy ktoś tam jeszcze jest - wskazała kciukiem korytarz po prawej.

Jak na skrzydłach poleciałam pod drzwi przychodni. Niestety, zgodnie z przewidywaniami zblazowanej blondyny, nikogo nie zastałam. Poczułam jak wzbiera we mnie panika.
- Hej - usłyszałam za sobą. 
Podskoczyłam jak oparzona i odwróciłam się powoli. Mężczyzna w nieokreślonym wieku opierał się na mopie i uśmiechał do mnie przyjaźnie.
- Coś zaradzimy - orzekł i sięgnął do swojego wózka sprzątacza. Wyciągnął z niego plastikowy woreczek i nadmuchał go. Potem, delikatnie unosząc garść chomików, wsunął woreczek pomiędzy zwierzątka, tak, aby opierał się o dno. 
- To da pani trochę czasu, bo się nie poduszą. Teraz nie napierają na siebie tylko na woreczek - orzekł z dumą.

***

Opowiedziałam powyższy sen Panu Whooperowi. Uznał, że muszę wyśnić jego dalszą część i uratować te chomiki. Mówił o tym tyle, że w końcu to on ją wyśnił (ale ja spisałam):

Wdarliśmy się do fabryki, ja i Winduru. Pogoda była pod psem, a my musieliśmy uratować chomiki. W jednej z hal znaleźliśmy klatki z setkami tych gryzoni. Nie wiem do czego były im potrzebne. Nie miały na sobie śladów eksperymentów, a ich futerka prezentowały się podejrzanie dobrze. Zdjąłem swoją skórzaną kurtkę i związałem rękawami tak, żeby przypominała worek. Winduru włamywała się po kolei do każdej z klatek, a chomiki wrzucaliśmy do kurtki. 

W końcu ktoś nas usłyszał. Czując na karkach oddech strażników, wybiegliśmy przed fabrykę i skierowaliśmy się na most, a ten dłużył się w nieskończoność...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz