4 sty 2014

Reportaż ze snu. Kolonia na Księżycu

Zostałam wyznaczona na kapitana samobójczej misji na Słońce. Cała moja załoga, licząca sobie kilkanaście osób, składała się z kryminalistów. Ja też musiałam najwyraźniej popełnić jakąś zbrodnię przeciwko ludzkości, skoro miałam znaleźć się na pokładzie. My wszyscy, kamikaze z przymusu, mieliśmy tą misją dowieść, że stanowimy jakąś wartość dla społeczeństwa. Pewna śmierć dodawała nam chyba kilka bonusowych punktów w tym rozrachunku.

Trafiając naszą rakietą w Słońce mieliśmy wywołać odpowiednią reakcję w jego koronie. Byłaby ona, oczywiście, ledwie widoczna, jednak naukowcom z jakiegoś powodu potrzebna. A żywe mięso na pokładzie było niezbędne, aby reakcja przebiegała właściwie. Potem już, na pokładzie, pomyślałam, że może chcieli zbadać właściwości ulatującej duszy w tak nietypowych warunkach - bo czy dusza może się stopić? Wracając jednak do sedna opowieści; wszystkie te okropności są spisane w formie niedokonanej, ponieważ kiepski wahadłowiec, jaki dostaliśmy, szlag trafił już przy Księżycu. Rozbilibyśmy się zapewne o jego powierzchnię, gdyby nie słaba grawitacja i gruba warstwa pyłu.

Dostaliśmy rozkaz natychmiastowej naprawy i wznowienia lotu. Nadzieja, którą odebrał nam autopilot nie do odblokowania (wahadłowiec miał nawet przezornie zdemontowane stery), wróciła ze zdwojoną mocą. Otóż okazało się, że założona na Księżycu kolonia, która na Ziemi została ogłoszona tragicznym eksperymentem, w którym zginęli wszyscy osiedleńcy, nadal istnieje. Krew zagotowała się we mnie, gdy zrozumiałam, że cała ta szopka z żałobą została odstawiona tylko po to, by nie dokładać do inwestycji, która zaczęła przynosić większe straty niż zyski. Ludzie są tu, pozostawieni samym sobie, bez żyznej ziemi pod uprawy czy wypas zwierząt. To, zresztą, było chyba ukoronowaniem klęski tej kolonii - żadnym sposobem nie dało sie zmusić księżycowego pyłu do rodzenia roślin, a przecież ogromne pieniądze, przeznaczone na budowę kopuły sztucznej atmosfery, zostały już wydane. "Oj, paru poleciało ze stołków w NASA", pomyślałam z przekąsem.

Odezwała się we mnie powinność kapitana i nakazałam załodze zostać w wahadłowcu, podczas gdy zrobię rozeznanie w terenie. Mieliśmy przecież zapasy na parę lat - by dożyć spotkania ze Słońcem. A mnie coś bardzo nie podobało się w zakurzonych blokach na horyzoncie i młodych, łysych chłopcach, którzy kręcili się na wzgórku nieopodal. Jeden z moich towarzyszy niedoli uparł się, że w pojedynkę nigdzie nie dojdę i zgodziłam się go wziąć ze sobą. Wyszliśmy z wahadłowca, a ja modliłam się, żeby blokady drzwi okazały się sprawniejsze niż silniki. 

Ostrożnie, czając się jak koty na polowaniu, podeszliśmy do wydm, na których chłopcy w białych koszulach, eleganckich spodniach i czerwonych jak świeża krew krawatach, krążyli niepokojąco. Po bliższych oględzinach stwierdziłam, że mają na sobie coś w rodzaju nieporadnego egzoszkieletu. Ich nogi i ręce w sztywnych, metalowych szynach, na plecach metalowe pudła. Już, już, miałam wyjść z ukrycia i odezwać się do jednego z chłopaków, który akurat oddalił się od swojej grupki, gdy nagle egzoszkielet zmusił go do przysiadu, a kamienną twarz łysego wykrzywił grymas bólu. Mój towarzysz niedoli wyczuł, że coś się święci i zepchnął mnie głębiej do dołka pod wydmą, a sam wskoczył obok chłopaka w krawacie, gotów do ataku. Ten jednak nie był potrzebny - obserwowałam z przerażeniem, jak metalowe szyny rozrywają chłopca na pół. Powietrze przeszył krzyk. Maszynie rozszarpanie miękkiego ciała nie zajęło dłużej niż człowiekowi ukrojenie kromki chleba. Na zwłokach chłopaka metalowe szyny usadowiły pudło, które niósł na plecach. Rozjarzyło się, ukazując ekran i napis na nim: "Buk. Typ: drzewo. Kraj pochodzenia: Polska. Pierwsze stadium rozwoju za: 12 dni, 6 godzin, 30 minut”. Rozdziawiłam usta - chłopak stał się nawozem dla drzewa. Mój towarzysz niedoli porzygał się na wydmie.

- Przynajmniej mamy to za sobą - powiedział blady jak ściana, a ja pomyślałam, że chyba jednak nie, biorąc pod uwagę sporą grupkę chłopców w czerwonych krawatach krążących w poszukiwaniu najlepszego miejsca na śmierć między wydmami. 

Podałam mu dłoń, żeby łatwiej było mu zejść. Nie zdążył jej jednak chwycić. Za jego plecami, jakby znikąd, wyrósł robot wielkości i kształtu automatu do napojów. Na jego obudowie widniały naklejki przedstawiające przekreślony kwiatek. Nieproporcjonalnie długie i chude palce duraluminiowych łap robota owinęły się wokół mojego towarzysza niedoli. Zgniotły go na miazgę. Nie zdążył nawet krzyknąć.

Przerażona ruszyłam w stronę zakurzonych bloków. "Może tam znajdę kogoś, kto wyjaśni mi to szaleństwo i wskaże normalne miejsce do osiedlenia?”, myślałam gorączkowo. Z pomocą odrzutowego plecaka, który był standardową częścią wyposażenia wahadłowca (jak spadochron w samolocie) uniosłam się i udało mi się umknąć morderczej machinie. Nie zastanawiając się długo, gdy dotarłam do bloków, wparowałam przez okno do pokoju chłopakowi, który właśnie przymierzał czerwony krawat.

- Co to wszystko ma znaczyć?! - ryknęłam do zaskoczonego chłopca.
Za chwilę przeprosiłam go i drżącym głosem opowiedziałam, co właśnie się wydarzyło. Zapytał mnie o pochodzenie i gdy usłyszał, że jestem kapitanem bandy kryminalistów-zesłańców (co miałam do stracenia?), machnął ręką.
- Pełno tu takich - powiedział. - Zaczynam się zastanawiać czy nie przemianowano Luny na kolonię karną - skrzywił się, a ja przypomniałam sobie, że "Luna” miało brzmieć bardziej swojsko niż "Księżyc”, gdy reklamowano nowe, tanie mieszkania. Jedyne pięćset złotych, w przeliczeniu, za metr kwadratowy.
- Misje samobójcze na rzecz nauki to ostatnio jakiś trend - zastanowił się. - Wydaje mi się, że jeśli ktoś na pokładzie takiego wahadłowca miał kogoś przyjaznego i wpływowego na Ziemi to nie kończy w czarnej dziurze czy Słońcu, tylko właśnie tutaj. W czyśćcu - dodał z przekorą.
- Powiedz mi, dlaczego chcesz, żeby jakaś maszyna rozerwała cię na pół, a w twoich flakach usadowiła małe drzewko? - wcięłam mu się i zaraz tego pożałowałam, bo na samo wspomnienie zrobiło mi się niedobrze.
- To moja powinność - chłopak spoważniał. Mógł mieć najwyżej czternaście lat. - Ja jestem jeszcze za mały, żeby użyźnić ziarenko, ale herc bojtaników obiecał mi, że za jakieś trzy lata spokojnie się nadam - coś błysnęło mu w oku, chyba szaleństwo. 

Nie mogłam się zdecydować, która z nazw jest bardziej tragikomiczna: "herc”, który oznaczał szefa bandy, a powstał z nawiązania do swojskiego "herszta” i niemieckiego "hertz”, czyli "serce”, czy "bojtanik” od "bojownika” i "botanika”.

- Na Ziemi już nas przekreślili, ja to wiem - pokiwał smutnie głową. - Ale jest nadzieja! Dzięki patriotycznemu użyźnianiu na pewno uda nam się tu wyhodować piękne pola i lasy! Przecież nie istnieje nic bardziej odżywczego niż krew, prawda? - zwrócił do mnie swoją rozpromienioną twarz, a ja nie śmiałam zaprzeczyć. Zauważyłam, że ściany jego pokoju pokryte są mniej lub bardziej udanymi rysunkami przedstawiającymi kolorowe drzewa, kwiaty i połacie traw.

- Słuchaj... czy jesteś w stanie pokazać mi jakieś miejsce, w którym mogę się bezpiecznie osiedlić wraz z moimi ludźmi? - zapytałam po chwili. Jego szaleństwem spróbuję się zająć później - najpierw muszę zadbać o własne życie. Poza tym nie znam szczegółów tego krwawego planu. To typ religii, organizacji pozarządowej? Kto tym zarządza? O co tu właściwie chodzi...?
- Na pewno nie w tym kraju - stwierdził. - Ale macie szczęście, bo tu niedaleko jest granica. I spore miasto, Kazmah.
- Kraj? - powtórzyłam głucho.
- No tak - uśmiechnął się. - Zanim jeszcze kolonie zdążyły się rozrosnąć, wyznaczone zostały granice. To całkiem zabawne, bo większość z krajów należy do różnych ziemskich organizacji, a nie narodów. Sama zobaczysz, jak zdobędziemy mapę - zaśmiał się, a ja pomyślałam, że różnie można by nazwać taką sytuację, ale na pewno nie “zabawną”.

Ruszyliśmy nad granicę. Rzeczywiście była niedaleko, bo dotarcie do niej zajęło nam nie więcej jak pół godziny spacerkiem. Droga do miasta, prosta i niezbyt szeroka, prowadziła nie tylko przez księżycowy pył i wydmy, ale też ogrom różnej maści straganów poustawianych wzdłuż deptaka. Za stoiskami porozbijane były kolorowe namioty, w których najwyraźniej mieszkali sprzedawcy. Podeszliśmy do jednego ze straganów. Za deską, którą robiła za ladę, siedziała pomarszczona staruszka. Ile to już lat istnieje kolonia na Księżycu? Z osiemdziesiąt?

- Dzień dobry, dzieci - przywitała nas, a mój towarzysz poprosił o mapę. Staruszka, kiedy zauważyła jego czerwony krawat, zbladła, ale nic nie powiedziała.
- Jak się żyje, babciu? - spytałam uprzejmie.
- A, dobrze, namioty, moje dziecko, to najlepsze, co może być na tej przeklętej, szarej pustyni - odrzekła babuleńka, z niepokojem strzelając oczami w stronę mojego towarzysza. - Nie ma porównania z kruszącymi się blokami w mieście.

Chłopak podał mi mapę. Widniała na niej połać Księżyca, na której większą część stanowiły cztery albo pięć państw, a przestrzeń między nimi wypełniały pomniejsze kraiki. Nie było akwenów wodnych, dlatego każde z państw przylegało ściśle do kolejnych. Zauważyłam, że jedna z dużych krain należy do Radia Maryja. Również na ich terenie znajdowało się jedno z niewielu miast na mapie - to u nich podpisane  było “kolonia karna”. Przeszły mnie ciarki.
- Bierzemy - wyrwał mnie z zamyślenia łysy i podał staruszce srebrną monetę.
- Wy, bojtanicy, nie wiecie na co się porywacie - szepnęła babuleńka, a chłopak ją zignorował.
- Chodźmy - uśmiechnął się do mnie i machnął zachęcająco ręką. - Do miasta niedaleko, spodoba ci się tam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz