2 gru 2013

Światło w podziemiach. Roz. 3: Cela dla ignorantów

- Kto! - ryknął król. - Kto przyprowadził tu, albo wpuścił, to dziecko! Czy nie rozumiecie głupcy, że Naziemie i Podziemie nie mają prawa się mieszać?

Joanho nie słyszała dalszej części wściekłej przemowy króla. Przemknęła się chyłkiem do swojej kuźni, by zebrać kilka potrzebnych rzeczy i na salamandrze wyruszyć w pościg. Była pewna, że dziewczynka nie powinna była zaufać tym tajemniczym jeźdźcom. Chociaż nie chciała się przed sobą przyznać, czuła się odpowiedzialna za los tej świetlistej istotki. Nie obchodziło jej, co się teraz stanie- czy zostanie wyrzucona z cechu, a może nawet skazana na śmierć w płomieniach, w których żyją mięsożerne czarne salamandry. Liczyło się tylko to, żeby uratować Cahayę. “Zbyt łatwo odpuścili”, mruczała do siebie, wrzucając do torby potrzebne drobiazgi. Wykorzystując ogólne zamieszanie, prześliznęła się na swojej salamandrze do wyjścia do Naziemia, przy którym nie było strażników, bo ci byli zbyt ciekawscy, by pozostać na warcie. Ruszyła w pogoń za śladami końskich kopyt na miękkiej ziemi.

Po dwóch godzinach drogi w końcu ich dogoniła. Chociaż salamandry mają krótsze nogi od koni, są o wiele zwinniejsze i lepiej radzą sobie na wyboistych, górskich drogach. Mogą nawet korzystać ze skrótów i ścieżek, na których każdy normalny koń połamałby sobie nogi.

Joanho zaczaiła się za jednym z pagórków i obserwowała jezdnych, którzy zatrzymali się za nią.
- Musimy sprawdzić, czy nie zostałaś skażona, Cahayo, zanim wjedziemy do Domu - odezwał się ciepło najwyższy z jeźdźców.
Wszyscy pozsiadali ze swoich rumaków i pozdejmowali hełmy z przyłbicami. Ich twarze były jasne, ale nie tak świetliste jak Cahayi.
Główny jeździec przyłożył do piersi dziewczynki szklaną kulę wielkości dwóch pięści. Kula zaczęła intensywnie wibrować i zabarwiła się szkarłatem.
- Na bogów, ile dni spędziłaś bez Słońca?! - zawołał jeździec.
- Za dużo - szepnęła Cahaya.
- Masz, wypij to - jezdny podał jej kryształowy flakonik z mętną cieczą. - Poczujesz się lepiej, a przede wszystkim nikogo nie zarazisz.
Mała jednym haustem wypiła zawartość flakoniku i gdy tylko ostatnia kropla zniknęła w jej ustach, opadła bez sił na ziemię.
- Czas jechać - głos jeźdźca nie miał już w sobie ciepła. - Mamy niewiele czasu. Wielki Partenmorth oczekuje.

Joanho wytrzeszczyła oczy. A więc nie wiozą jej do cesarza tylko do jakiegoś Partenmortha! “Wiedziałam, wiedziałam!”, pomyślała Joanho i poczuła jak gniew zaczyna krążyć jej w żyłach. Chwyciła za topór i z dzikim okrzykiem rzuciła się na jeźdźca, który zamierzał właśnie podnieść dziewczynkę. Ugodziła go w plecy, a ten wydał z siebie tylko krótkie westchnienie i padł nieprzytomny. Zszokowani kamraci jeźdźca schwytali Joanho i związali dziwną, cienką, srebrną linką.
- Chociaż powinniśmy cię zabić za napaść na urzędnika państwowego - zaczął jeden z nich z drgającą w głosie nienawiścią - nie mamy takiego prawa. Niech osądzi cię Wielki Partenmorth, nasz cesarz i ojciec biednej Cahayi, która tyle wycierpiała w twojej krainie!
Joanho poczuła się tak, jakby stanęło jej serce. "Jakim prawem cesarz ma tyle imion?", pomyślała wściekle. W jej kraju nazywa się go "Wielkim Kartenem".

Po kolejnych dwóch godzinach jazdy, Joanho wraz z jeźdźcami stanęła przed wrotami wielkiego pałacu. Jego ściany wydawały się być zrobione z płatków srebra, chociaż Słońce nie raniło oczu, gdy promienie odbijały się od nich. Wjechali przez bramę, która rozwarła się na skinienie dłoni jednego z jeźdźców. Na dziedzińcu jeździec zawołał coś w śpiewnym języku i z drzwi przy ziemi po prawej stronie wyjrzała prawie dwumetrowa istota o zielonoszarej skórze, przepasana jedynie skórzaną szmatą na biodrach. Stworzenie odpowiedziało jezdnemu śpiewnie, co wyglądało komicznie, biorąc pod uwagę posturę istoty. Mała główka z wielkimi uszami, osadzona na zielonoszarym cielsku zwróciła się ku Joanho. Potężne ramiona jednym, lekkim gestem zagarnęły ją jak worek z mąką i poniosły do lochów.
- Tu ty siedzisz - charknęła istota do Joanho łamanym wieloświatowym, wsadzając związaną podziemiankę do celi. - Aż cię zdecydują.
- Mógłbyś chociaż rozwiązać te więzy! Przez te kraty przecież i tak nie ucieknę! - podniosła głos Joanho.
Istota wybuchnęła niskim śmiechem.
- Barbek nie naiwny - powiedziało stworzenie, wskazując na siebie paluchem - witaj w podziemie Domu! - rechocząc zamknęło kraty, po czym pokierowało się do wyjścia z lochów.

Joanho zamknęła oczy. “To już koniec”, pomyślała i, pomimo niezbyt wygodnego położenia, zapadła w głęboki sen.
Śniło jej się, że leci ponad Szmaragdowym Jeziorem w Podziemu, nad które często wybierała się z rodzicami, by odpocząć. Potem jej lot prowadził nad całym dystryktem, w którym spędziła większość swojego życia. Przeleciała przez przejście do Naziemia i pokierowała się na północ, aż do pałacu. Nie trafiła jednak, swoimi śladami, do lochów. Coś nakazało jej podlecieć do jednej z okrągłych, srebrnych wież. Niczym ptak przysiadła w oknie. W komnacie, w białej puchowej pościeli, leżało dziecko. Trzęsło się, chyba w gorączce. Joanho nie mogła rozpoznać twarzy, bo ta była zamglona. Nagle z serca dziecka buchnął ogień i wyjrzał z niego pysk czarnej salamandry.

Brodata kobieta zbudziła się z krzykiem. Poczuła pot na czole i wszystkie mięśnie naraz. W zamku krat jej celi zagrzechotały klucze. Joanho nie miała jednak sił przewrócić się na drugi bok, by zobaczyć, kto przyszedł ją odwiedzić. Poczuła jednak, że przybysz rozcina jej więzy. Westchnęła z wdzięcznością.
- Obawiam się, że nie pożyjesz długo - usłyszała przy uchu głos. - Chociaż tyle mogę dla ciebie zrobić.
Joanho odwróciła głowę. Obok niej klęczał karzeł z głową myszoskoczka.
- Jestem Rinpi - mruknął. - I mam zbyt miękkie serce na robotę strażnika.
Myszoczłowiek wstał i i spod kubraka wyłowił szklaną, zieloną butelkę. - To tylko woda - powiedział cicho. - Wino byłoby lepsze na nerwy, ale nie zaspokoi tak dobrze pragnienia.
Postawił butelkę przy Joanho i wyszedł z celi. Ogonem zwinnie przymknął kratę i zamknął na klucz. Podziemianka patrzyła oniemiała na oddalającego się Rinpiego. Kiedy już otrzeźwiała nieco, chwyciła za butelkę i wypiła ją jednym haustem. Prawie natychmiast ponownie zapadła w sen.

Jakiś czas później zbudziła się. Ktoś kopał ją w bok.
- No wstawaj! - krzyknął zgarbiony staruszek. Wygląd miał człowieczy, nie licząc pojedynczego rogu, który dumnie sterczał z jego czoła. - Prawo mówi, że musisz usłyszeć werdykt!
- Ale ja... - zaczęła Joanho czując swoje spękane usta. - Ja nie byłam na żadnym procesie...
- Pewnie, że nie, ktoś podał ci eliksir snu, przez który spałaś cztery dni! - ofuknął ją staruszek. - Nie mogliśmy tyle czekać, więc wyrok zapadł na sali sądowej bez skazańca.
Joanho zaszkliły się oczy.
- Czy... Cahaya dobrze się czuje? - spytała łamiącym się głosem, podejrzewając już na co została skazana.
- Życie następczyni tronu nie powinno cię interesować! - ryknął starzec. W Wieloświecie tron dziedziczyło się po kądzieli, czyli po matce. Żeński potomek był konieczny do utrzymania cesarskiego rodu.
“Skoro mówi o życiu, to nie może być najgorzej”, pomyślała kwaśno Joanho.
- A więc.. - odchrząknął rogaty staruszek i rozwinął pergaminową rolkę. - W imieniu Wielkiego Cesarza, władcy Podchmurza, Naziemia i Podziemia, za napaść na urzędnika państwowego na służbie i utrudnianie misji ratunkowej o wadze państwowej, skazuję cię na śmierć przez powieszenie. Dzisiaj o zachodzie Słońca, w celi numer dwadzieścia, kat uczyni swą powinność - na koniec oblizał się i zwinął pergamin.
Podziemianka przymknęła oczy. W głębi duszy pragnęła, by Rinpi raz jeszcze poczęstował ją eliksirem snu.

Powyższa opowieść spisana na podstawie zamówienia Joanny Ariel Prajzendanc (II miejsce). Zobacz wyniki windurowego konkursu na zamówienie na opowiadanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz