3 lis 2013

Światło w podziemiach. Roz. 2: Zapłata za Słońce

Joanho wiedziała, że wprowadzanie kogokolwiek z Naziemia nie skończy się dobrze. Jej kamraci serca mieli dobre, ale zasady twarde jak stal. Nic nie może zakłocić ich pracy, a tym bardziej wykraść sekretów Podziemia, jakie posiedli. Dlatego zarzuciła na Cahayę swój kubrak, a na głowę włożyła jej bordową chustę, jaką zwykle nosiła pod brodą na znak przynależności do cechu. Mała wyglądała teraz jak wyjątkowo cherlawa mieszkanka Podziemia w źle skrojonym ubraniu. “Na szczęście za pięć minut będzie zmiana warty przy wejściu, więc nikt nie będzie wiedział, że wychodziłam sama”, gorączkowo analizowała w myślach Joanho. “Jeśli nowi strażnicy będą tak samo pijani, jak ci sprzed godziny, to nie zwrócą uwagi na dziecko”.

Tutaj przydało by się słowo wyjaśnienia od narratora - nie chcę, żebyście pomyśleli, że mieszkańcy Podziemia to nic niewarte pijusy. Podziemianie bardzo poważnie podchodzą do zadań, jakie się im wyznacza w machinie ich krainy, pod warunkiem, że nie uznają ich za bezsensowne. A z racji tego, że od jakiś czterystu lat nikt nie próbował nawet szukać Wielkiego Kamienia, podziemianie zlecali warty tym, którzy nie nadawali się do niczego innego. Dlatego też Joanho bez większych problemów przeprowadziła małą Cahayę przez wejście do swojej krainy. Na szczęście kobieta z brodą mieszkała blisko przejścia do Naziemia, nie musiała więc prowadzić małej przez całe miasto. Minęło ich może czterech podziemian, z czego dwóch na pomarańczowych salamandrach, które służyły tu jako środek transportu, ale każdy był tak zajęty swoimi sprawami, że nie zwrócił uwagi na dwie przechodzące postaci.

Przez kilka dni mała Cahaya zamieszkiwała jeden z pokoików domku przy kuźni. Joanho nie miewała gości zbyt często, nie bała się więc, że ktoś odkryje jej sekret. Niestety, rozmowy z świetlistą dziewczynką nie doprowadziły do nakreślenia mapy do jej domu. Cahaya zdawała się mówić innym językiem, chociaż Joanho mogła zrozumieć słowa, które wypowiadała. Pojawił się też problem, którego nie można było zignorować. Skóra dziewczynki zaczęła szarzeć, a na jej twarzy coraz rzadziej gościł uśmiech. Wyglądało na to, że zachorowała, a Joanho nie potrafiła jej pomóc znanymi jej specyfikami.

Kiedy minęło półtora tygodnia pobytu Cahayi w Podziemiu, Joanho zrozumiała, że naprawdę trzeba zacząć działać. Stan małej był bardzo ciężki. Z trudem oddychała. Jedno było pewne: dziewczynka musi dostać lekarstwo. Brodata kobieta nie zastanawiając się długo, wdziała swój podróżny płaszcz i podpięła topór z zamiarem zapuszczenia się w Naziemie, w którym, być może, znajdzie kogoś, kto powie jej, jak wyleczyć małą. Właśnie miała złapać za klamkę, gdy odezwała się dziewczynka.
- Joanho, dlaczego wychodzisz?
- Szukać lekarstwa dla ciebie - burknęła kobieta.
- Chcę wyjść z tobą - poprosiła słabym głosem i spojrzała na nią tak, że nawet najsurowszy ojciec by się ugiął.

Joanho przygotowała więc małej przebranie i zrobiła krótki zwiad, dowiadując się, czy strażnicy wejścia są wystarczająco pijani. Wróciła po dziewczynkę i razem ruszyły ku przejściu. Bardzo powoli, bo widać było, że Cahaya wkłada cały swój wysiłek w każdy krok.
- Pozwól, że zdejmę kaptur - powiedziała Cahaya, gdy znalazły się na polance z powalonymi drzewami. Przysadzista kobieta krótko skinęła głową.
Ktoś najwyraźniej zadbał o to miejsce, bo pojawiło się sporo dorodnych drzew, które bez pomocy na pewno nie wyrosłyby na zgliszczach przez półtora tygodnia. Kiedy mała wyszła na środek polanki, wystawiła swoją szarą buzię do słońca. I nagle jej twarz rozświetliła się bielą i różem. Joanho wrzasnęła, jednak zanim zdąrzyła cokolwiek zrobić, mała przestała świecić. Jej twarz wróciła do normalnych kolorów.
- Och, Joanho, to lekarstwo, to było Słońce! - zawołała i zaczęła tańczyć, porywając za sobą kobietę z brodą.

Wtem na polankę wyszedł jeleń. Wielki i piękny, ale, jak każde duże zwierzę, także niebezpieczny. Joanho instynktownie schowała Cahayę za sobą i powoli zbliżyła dłoń do trzonka topora. Dziewczynka jednak, jakby nie rozumiejąc ewentualnego zagrożenia, wyrwała się Joanho z radosnych rykiem. Chyba nabrała nim jelenia, bo ten odryknął jej, jakby z naganą. Cahaya wydała z siebie serię krótkich ryknięć i wtedy jeleń na nią natarł.

- Nie! - ryknęła Joanho i rzuciła się na zwierzę.
Celowała w łeb, jednak ten był dla niej za wysoko, trafiła więc przednią nogę. Jeleń ryknął z bólu i pogalopował z trudem w stronę drzew. Po chwili zniknął między nimi.
- Coś ty robisz! - wrzasnęła Joanho. - Chcesz nas pozabijać?
- Kiedy ja nie... - zaczęła przepraszająco Cahaya, Joanho nie słuchała jednak.
- Marsz do Podziemia! Znajdziemy ten twój cholerny dom, choćby nie wiem co! Jutro z samego rana ruszam w Naziemie szukać informacji, a ty zostajesz w moim domu i grzecznie czekasz. Zrozumiano? - Joanho wbiła świdrujące spojrzenie w dziecko.
- Tak - szepnęła Cahaya, bliska płaczu.

Wściekła podziemianka narzuciła małej kaptur na głowę i zaciągnęła do Wielkiego Kamienia.
- Maa** - powiedziała wyraźnie Cahaya do Kamienia, a ten poruszył się posłusznie, odsłaniając wejście do Podziemia. Joanho wytrzeszczyła na nią oczy.
- Jak to zrobiłaś? Przecież trzeba przyłożyć dłoń do runy... - wyjąkała podziemianka, która w moment zapomniała o całym swoim gniewie.
- Ta runa, po starowieloświatowemu, znaczy “ziemia” - powiedziała dziewczynka. - Jesteście Dziećmi Ziemi, więc nie musicie jej odczytywać, żeby wejść.
Joanho, nadal w szoku, obiecała sobie w myślach zadać Cahayi kilka pytań niezwiązanych z lokalizacją jej domu.

Nie minęły cztery godziny od momentu powrotu Joanho i Cahaya, aż zdarzyło się coś, czego Podziemie nie było świadkiem od przeszło czterystu lat. Na głównej drodze prowadzącej od przejścia do Naziemia pojawiły się konie, a na nich pięciu jezdnych w pełnych zbrojach połyskujących ametystem. Stanęli na środku drogi i poczekali, aż zbierze się dookoła nich mały tłum. Joanho była jego częścią. Wracała właśnie z targu i niosła ze sobą kilka smakowitych bulw.
W końcu najwyższy z jezdnych przemówił:
- W imieniu cesarza Wieloświata, władcy królestw Podchmurza, Naziemia i Podziemia, żądamy, aby wydano nam Cahayę, nikczemnie porwaną naziemiankę!

Zapadła cisza. Taka, jaka zapada, gdy ktoś nagle umiera w pokoju pełnym ludzi. Joanho wypadły z rąk bulwy. Po chwili, która zdawała się być wiecznością, odezwał się jeden z krępych podziemian z dorodną czarną brodą:
- W naszym interesie nie leży ani porywanie naziemian, ani nawet wychodzenie poza granicę naszego królestwa. Jestem jednak pewien, panie, że naruszając pakt o nietykalności granic, miałeś ważny powód. Dlatego więc poślę po króla naszego podziemnego miasta - z tymi słowami wspiął się na swoją pomarańczową salamandrę, dosiadł ją okrakiem, brzuchem dotykając jej grzbietu, i z niebywałą szybkością posunął się w głąb podziemnego królestwa.

Po półgodzinie, przez którą i najeźdźcy, i najeżdżani, wstrzymywali oddechy, pojawiło się kilkanaście niebieskich salamander z jeźdźcami, a na czele orszaku wielka fioletowa salamandra. Siedział na niej król Podziemia. Zsiadł z niej z dostojeństwem i ruszył na spotkanie najwyższego jeźdźca. Rozmawiali przez chwilę ze sobą przyciszonymi głosami.
- Drodzy podziemianie! - zawołał król do tłumu, który zdołał się już znacznie powiększyć. - Czy któreś z was widziało naziemskie dziecko w naszych stronach? Odpowiadajcie szczerze, albowiem nasze królestwo stoi na pograniczu wojny - zakończył lodowatym tonem.
Joanho sparaliżowało. Nie wiedziała co zrobić. Kiedyś tam słyszała o jakimś pakcie o nietykalności granic, ale nigdy nie przykładała wagi do takich informacji, bo przecież życie w Podziemiu było takie spokojne. Nie bardzo rozumiała dlaczego sam cesarz żąda wydania Cahayi. Może to wcale nie dziecko, może zrobiło coś strasznego? A może jezdni blefują i tak naprawdę dziewczynka jest im do czegoś potrzebna? Joanho przeszedł dreszcz.

Wtedy zdarzyło się to, czego kobieta z brodą najmniej by sobie życzyła. Zza winkla wyszła Cahaya, a przez tłum przebiegło gromkie westchnienie zaskoczenia. Podziemski król zbladł, a dziewczynka odezwała się w śpiewnym języku. Jeździec odpowiedział jej podobną skalą dźwięków.
- Cahaya zapewnia, że nie została porwana - powiedział jeździec. - W pokoju odejdziemy z waszej krainy.
Zsiadł z konia i podsadził na niego dziewczynkę, która posłusznie usadowiła się z przodu siodła. Zostawiając króla i tłum w osłupieniu, jeździec w zbroi o ametystowym połysku pogalopował wraz ze swą kompanią w kierunku przejścia do Naziemia.

** Tym razem pożyczyłam z estońskiego. Tłumaczenie zgadza się ze starowieloświatowym.

Powyższa opowieść spisana na podstawie zamówienia Joanny Ariel Prajzendanc (II miejsce). Zobacz wyniki windurowego konkursu na zamówienie na opowiadanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz