7 paź 2013

Lemur: Najmroczniejsze miejsce we Wrocławiu

Jest to mój pierwszy wpis na tym blogu, drodzy Czytelnicy, i swój pisarski staż postanowiłem zacząć z przytupem. O tak, za kilka zdań poznacie jedno z najmroczniejszych miejsc Wrocławia, które, wbrew pozorom, nie jest takie ze względu na swoje przeznaczenie! To historia, która bez mojego wkładu pewnie nie ujrzałaby światła dziennego, a nie mógłbym na to pozwolić. Na dodatek jest w nią zamieszany człowiek!

To był wspaniały czwartek. Zrobiłem sobie listę miejsc do odwiedzenia we Wrocławiu, radząc się, między innymi, miłej Winduru. Jednym z nich był Cmentarz Grabiszyński. Może się wydać Wam dziwnym miejscem na wycieczkę, jednak, jak mawiała moja Matka, mam ciekawski nos, który nie boi się żadnego odoru. Wybrałem się więc tam w nadziei zobaczenia jakichś ładnych nagrobków, i, oczywiście, wyciszenia. 

Wtedy zobaczyłem ją. Starsza ludzka pani, której żwawe ruchy nie pasowały do pomarszczonej twarzy. Niosła w rękach garnek, rozglądając się niepewnie dookoła. Mój dziennikarski zmysł nakazał mi ją śledzić. Zauważyłem wtedy, że w jednym z drzew ukryte są drzwi. Otworzyły się przed starszą panią ze skrzypnięciem, a zza nich wychynęły rude łapki. Krótka wymiana zdań, garnek zniknął w drzwiach. Postanowiłem wrócić tam nazajutrz, nieco wcześniej, z garnkiem w łapkach.

Ugotowałem tak pyszną kartoflankę, aż dziw, że nie zjadłem jej zanim doniosłem garnek na cmentarz. Zapukałem delikatnie w drzewo, w którym powinny kryć się drzwi. Nic się nie wydarzyło. Stałem tam kilkanaście minut, aż w końcu usłyszałem delikatnie skrzypnięcie. Ze szpary, jaka powstała, usłyszałem cichutkie:
- Kim jesteś i czego chcesz?
- Starsza pani przysyła mnie z garnkiem - odpowiedziałem nie tak pewnie, jak sobie to planowałem. 
O dziwo, drzwi się rozchyliły i zobaczyłem w nich lisicę. Zmizerniałą, ale nadal piękną. Chwyciła garnek i już, już, miała mi zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, ale prędko je przytrzymałem.
- Porusza mnie pani położenie. Jak jeszcze mógłbym pomóc? - zgrywałem się. Byłem ciekaw jakaż to historia kryje się za tą całą konspiracją.

Lisie oczy rozszerzyły się do rozmiarów pięciozłotówek. Ułamek sekundy później lisia łapka wciągnęła mnie do środka i zatrzasnęła drzwi.
- Pan wcale nie jest od starszej pani - lisica zbladła pod futerkiem. - Czego pan chce od nas?
Wtedy zauważyłem dwa małe, lisie nosy chowające się za kanapą. Wiedziałem już, że zostałem zdemaskowany, ale postanowiłem się nie poddawać.
- Pomóc - powiedziałem z naciskiem. - Pani wybaczy, jestem Opos S. Thompson. - Ucałowałem ją w łapkę. - Widziałem wczoraj starszą panią, i jak już mówiłem, jestem poruszony pani sytuacją. Jestem dziennikarzem, mogę więc pomóc przez informację. Jeśli tylko pani historia nie ma nic wspólnego z działaniem nielegalnym, opiszę ją. Jeśli ma, zostanę przy przynoszeniu kartoflanki.
Lisica się rozpłakała.
- Nie wierzę w ani jedno słowo - załkała. - Skoro jednak chce pan znać moją historię, proszę bardzo.

Dowiedziałem się wtedy, że moja rozmówczyni nosi dumne imię Ruda Kita. Kiedy jeszcze była szanowaną obywatelką Wielkiego Boru, żyła szczęśliwie z mężem i dwójką dzieci w jednej z nor. Niestety, pewnego dnia jej mąż został odstrzelony na futro. Niedługo później las został wykarczowany na potrzeby ludzi. Lisica musiała uciekać i znalazła schronienie tutaj, na Cmentarzu Grabiszyńskim.
- Nie wiem czy pan rozumie, jak to jest żyć w nieustającym lęku - szepnęła. - Na początku jeszcze chodziłam do śmietników, ale to zbyt niebezpieczne. Jeśli mnie zabraknie, kto je wykarmi? - wstrząsnął nią dreszcz. - Na szczęście starsza pani ulitowała się nade mną. Poleciła mi tu zamieszkać, bo ludzie są przesądni, i nie odstrzelą ani mnie, ani dzieci, tutaj.

Byłem zdegustowany. Czy ta wspaniała lisica naprawdę potrzebuje immunitetu umarłych, żeby żyć? A może raczej wegetować? Nie zadałem jej jednak tych pytań. Postanowiłem opisać tę historię Wam. Może Wy na nie odpowiecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz