7 sie 2013

Jak krowa przeżuła nam ser, a Rumun uratował ognisko

Miejsce: gdzieś w Karpatach, Rumunia.
Czas: lato 2011.

Te kilka dni, które mieliśmy spędzić w kilkanaście osób pod namiotami w sercu Karpat, zaczęło się chłodno. W ścianie deszczu, która powitała nas na niewielkiej polance, kryła się zapowiedź długiej nocy. Chociaż przezornie zapakowałam się w wojskowy płaszcz przeciwdeszczowy (czy raczej mały namiot...) z demobilu, woda i tak zdołała znaleźć drogę do moich ubrań. Na szybko powbijaliśmy wszystkie potrzebne śledzie, przekrzykując pogodę, a potem nadszedł czas na kolację. Z namiotu "szefostwa", w którym mieszkał nasz pastor Semko i jego przyjaciel Sławek, szybkim ruchem ręki były wydawane plastikowe talerzyki z całym pomidorem, dwoma kromkami chleba i kiełbaską. Zanim zdołałam przejść cztery metry do samochodu, niosłam już w dłoniach lodowatą zupę pomidorowo-kromkową. Z rezygnacją wylałam wodę za okno i rozpoczęłam samotny posiłek.

Jan w barwach bojowych. Świnia dopiero w ostatnim momencie zorientowała się,
że jest w niebezpieczeństwa i z głośnym kwikiem uciekła spod ostrza


Przyznam szczerze, że warty, jakie wystawialiśmy w obozie, gdy większość grupy podążała za naszym  krzepkim przewodnikiem - rumuńsko-węgierskim pastorem Istvánem, miały na celu przypilnować naszego dobytku przed mieszkańcami sąsiednich namiotów. Okazało się jednak, że bez pomocy domniemanych kryminalistów nie wypełniłabym swoich obowiązków podczas warty, a prawdziwi złodzieje kryli się zupełnie gdzie indziej.

Krowy, konie i świnie były naszymi nemesis. Puszczone samopas, z dzwoneczkami, które dla nas były jak alarm antywłamaniowy, przechodziły się dumnie między namiotami o każdej porze dnia i nocy w poszukiwaniu jedzenia. Nas było na tyle sporo, że mieliśmy osobny namiot z zaopatrzeniem. I tego właśnie musieliśmy bronić podczas wart. A czasem i w nocy, obudzeni dzwoneczkami, gdy któryś z koni lub któraś z krów pomyliło nasze namioty z zaopatrzeniowym, wpychając do środka swoje zdziwione łby.

Powiem Wam, że jeszcze wybaczyłabym takiej krowie, która ściągnęła nam ze stołu wielkie koło sera. Gdyby je chociaż zjadła. A ona bezczelnie, na naszych oczach, przeżuła ser i... wypluła go. Podejrzewam jednak, że i tak mieliśmy więcej szczęścia niż jedni z naszych sąsiadów, którym krowy wywlekły z namiotu gatki i potraktowały je zupełnie jak nasz pyszny ser.

Na drugi lub trzeci dzień zostałam wyznaczona wraz z Janem (na powyższym zdjęciu) do warty. Naszym zadaniem było pilnowanie namiotu z zaopatrzeniem i, o zgrozo, rozpalenie ogniska pod kociołek z obiadem. Okazało się, że żadne z nas nie było wychowane przez wilki, ani nawet harcerzy, ale mimo wszystko postanowiliśmy spróbować. Naznosiliśmy trochę gałęzi i inszego drewna, w naszym mniemaniu idealnych na rozpałkę,  popałkę i ogniopałkę. Potem zabraliśmy się do rąbania gałęzi z pomocą siekiery z Ciastoramy (również na zdjęciu).

Musieliśmy wyglądać naprawdę żałośnie, bo po jakichś piętnastu minutach naszych zmagań podeszli do nas obserwujący nas Rumuni z namiotu obok - ojciec z nastoletnim synem. Na migi (bo my ani w ząb rumuńskiego, a oni polskiego czy angielskiego) starszy Rumun wytłumaczył mi, że siekierkę z Ciastoramy mogę sobie wsadzić. Przesunął palcem po ostrzu i pokręcił głową - było za tępe. Wcisnął mi do ręki swoją siekierkę, zmontowaną z kawałka drewna i metalu. Samoróbka, ale w dłoni leżała tak dobrze jak odpowiednio wyważony model samolotu (swojego czasu byłam modelarzem). Ostrze pokiereszowane było przez osełkę, ale w drewno wchodziło jak w masło. 

Potem Rumun podszedł do naszej kupki gałęzi i westchnął z dezaprobatą - drewno, które zebraliśmy, było zbyt wilgotne i nie tego gatunku, o jaki chodziło. Wraz z synem przyniósł nam swoje zapasy. Potem zaprowadził mnie do pniaka, na którym próbowaliśmy rąbać gałęzie. Poprosił, żebym uderzyła siekierką. Po mojej prezentacji pokiwał energicznie głową, jakby na znak, że zrozumiał, w czym tkwi problem. Okazało się, że chcąc porąbać gałęzie grubości mojego ramienia, należy unieść je nieco drugą dłonią i uderzać ostrzem pod kątem ok. 60 stopni, a nie "na wprost". Nagle gałęzie łamały się pod moimi dłońmi jak zapałki, a z czoła nie spływała nawet kropla potu.

Mulțumesc mult - powiedziałam uradowana. - Dziękuję bardzo. 
Był to jedyny zwrot jaki udało mi się opanować przez dwa dni w Rumunii. Na znak swojej wdzięczności chciałam obdarować mężczyznę i jego syna paczką ciastek, ale ci unieśli się honorem. Starszy Rumun stanowczym ruchem dłoni odmówił przyjęcia podarku. "Nie ma problemu", mówiły jego oczy.

Chciałabym tutaj zaznaczyć, że ludzie z namiotu tych właśnie Rumunów (bo były tam jeszcze dwie kobiety w różnym wieku) pomogli nie tylko nam. Otóż jeden z naszych, Maciek, lubił chadzać własnymi ścieżkami podczas wypraw w las i w jaskinie. Poskutkowało to tym, że w pewnym momencie Fabian, zwijając się ze śmiechu, musiał wyciągać go z błotnej kałuży, w której utknął po kolana. Maćkowe buty, wspaniałe trapery, nie nadawały się już raczej do niczego, ale w czymś trzeba było chodzić przez najbliższe dni. Nasi rumuńscy dobrodzieje, zapytani przez Maćka, czy trapery mogą się chwilę posuszyć przy ich ognisku, nie tylko wydali pozwolenie łamaną angielszczyzną (którą posługiwała się jedna z kobiet), ale też przygarnęli go na kolację złożoną z domowych placków.

PS Po prawej stronie umieściłam mini czat w charakterze eksperymentu - może się przyda.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz