23 lip 2013

Polacy są samotni?

Miejsce: miasteczko Michelstadt w powiecie Odenwald, Niemcy.
Czas: początek czerwca 2012 roku.

Podczas Global Youth Village (zjazd młodzieży z kościołów reformowanych całego świata, na którym byłam jedyną reprezentantką Polski) wyszło na jaw, że w swoim kraju pracuję jako dziennikarka. Kiedy organizatorzy się o tym dowiedzieli, zostałam poproszona o pomoc w stworzeniu dokumentacji GYV. Miałam wykonać serię wywiadów z przedstawicielami każdego z kontynentów obecnych podczas zjazdu (w końcu uczestników było ponad 80-ciu).

Pytania dotyczyły głównych celów naszego spotkania, czyli wzajemnego poznania (zarówno sposobu myślenia jak i mentalności) oraz przekonania się do przyszłej współpracy zakrojonej na większą skalę. Ochotników z Azji, Europy, Afryki i Ameryki pytałam o ich życiowe priorytety, tradycje, które uchowały się w ich krajach, o globalne zmiany jakie zauważają, a także przemiany następujące w ich ojczyznach; prosiłam też o krótką ocenę samego zjazdu.

Od lewej: Winduru, Franzi, Ika, Jungmin, Dana
Podczas wywiadów, w których spisaniu pomogła mi Amerykanka imieniem Dana, rozmawiałam między innymi z młodą Indonezyjką Ma'diką. Ika była drobna, ciemnoskóra i gdy mówiła po angielsku, jej akcent był prawie tak zabawny jak mój. Kiedy opuszczałam zjazd, podarowałam jej przypinkę z polskim orzełkiem, bo strasznie się jej spodobał. Ten orzełek zresztą, a raczej moja obietnica z nim związana złożona Ice, stała się przyczyną wesołości Jungmina, energicznego Koreańczyka wychowanego w USA. 
- Litl igl [od ang. "little eagle" = "orzełek"] - powtarzał, zabawnie skracając głoski. - Ika dostanie od ciebie litl igl, a nie little eagle, bo przecież wymawiacie to tak samo!

Wracając jednak do wywiadu z Iką. Gdy zadałam pytanie o tradycje w jej kraju, która uchowały się po dziś dzień, opowiedziała mi o wielkich rodzinnych domach.
- Wyprowadzamy się od rodziny dopiero, gdy założymy własną - tłumaczyła. - Jestem bardzo wdzięczna moim przodkom za tę tradycję, ponieważ dzięki temu zawsze mogę liczyć na wsparcie.
Na dowód tego opowiedziała mi swoją historię.
- Kiedy miałam pójść do szkoły, okazało się, że rodzice nie mają pieniędzy, żeby opłacić naukę, kupić mi mundurek czy podręczniki. Bałam się, że nie będę mogła się uczyć - wspominała. - Na szczęście mój wujek, który mieszka drzwi obok, kupił mi podręczniki, a ciocia uszyła mundurek. Rodzina złożyła się na moje czesne, a gdy rodzice nie mieli czasu, by pomóc mi w nauce, zawsze mogłam liczyć na dziadka. Dzięki temu teraz mogłam sama zostać nauczycielką.

Ika miała 25 lat i wykonywała jeden z najbardziej poważanych zawodów w Indonezji. Notowałam skrzętnie w zeszycie jej słowa. Nagle dziewczyna wyrwała mnie ze skrobiącego zamyślenia.
- A ty? Jak to wygląda u ciebie? - spytała, zbijając mnie z pantałyku. Nie byłam przyzwyczajona, żeby podczas wywiadu rozmówca zadawał mi pytania. Nie mogłam oczywiście wypowiedzieć się za wszystkich Polaków, opowiedziałam jej jednak o pewnej tendencji, którą możemy obserwować w dużych miastach, i której sama doświadczyłam.
- Rodziny są raczej małe, trzy-cztero osobowe - powiedziałam niepewnie. - Często zdarza się, że rodzice z dzieckiem nie utrzymują kontaktu z dalszą rodziną. Czasem może wpadną na niedzielny obiadek do dziadków, ale tak, to raczej nie rozmawiają. Większość rodzinnych zjazdów, jeśli już takie się zdarzają, przepełnionych jest hipokryzją i zawiścią skrytą pod słodkimi uśmieszkami. Na rodzinę rzadko można liczyć.
Ika po każdym moim zdaniu gwałtownie zaciągała się powietrzem, jakby w szoku, by zaraz zakryć sobie usta dłonią i przeprosić. Jej oczy przypominały już pięciozłotówki. Kiedy skończyłam opowieść, spojrzała na mnie przerażona i bardziej stwierdziła, niż spytała:
- Musicie być bardzo samotni.
By zaraz potem zakryć sobie usta dłonią i przeprosić.

Chociaż z początku przerażenie, jakie malowało się na jej twarzy, trochę mnie bawiło, to ostatnie zdanie dotknęło najczulszego punktu w okolicach mojego serca. Zgięłam się wpół, jakby dźgnęła mnie w nie palcem.
- Chyba tak - stwierdziłam lakonicznie.

I chociaż wtedy najdotkliwiej poczułam ziejącą chłodem dziurę wewnątrz mojej klatki piersiowej, podczas samego zjazdu została ona dobrze wypchana - i to nie byle czym.

Jak powiedział Jakob, jeden z nastoletnich Niemców biorących udział w zjeździe, "Podczas GYV nie czuliśmy się samotni, ponieważ nasze uczucia były szczere". Mogę się pod tym zdaniem podpisać obiema rękami. Mówiliśmy o miłości Bożej, której tam doświadczamy, ponieważ był to zjazd przedstawicieli kościołów reformowanych z całego świata.  Jeżeli tak wygląda miłość Boża, to zapewniam Was, że chcę wierzyć w takiego Boga. 

Pomimo różnic, jakie mogły nas podzielić, różnego podłoża kulturowego, sposobów myślenia, nie wspominając już o samym wyglądzie, z chęcią przebywaliśmy i pracowaliśmy razem. Te spotkania i dzielenie się myślami natchnęło nas do współpracy międzynarodowej. Mogę powiedzieć, że to, co jeszcze do niedawna uważałam za utopię z ckliwych programów dla dzieci, stało się prawdą.

Być może była to kwestia tego, że prawie wszyscy przyjezdni byli od samego początku pozytywnie nastawieni do poznawania ludzi innych kultur. A może tego, że całość trwała tylko nieco ponad tydzień. Nie mam pojęcia. Wiem za to, że siła, którą stamtąd wyniosłam, starczyła na opał dla serca jeszcze przez długie miesiące. A chęć współpracy międzynarodowej powoli kiełkuje w moim życiu. Zapoczątkowałam międzynarodowy projekt Feel Think Write.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz