12 cze 2013

Uważaj na Rodensteinera

Miejsce: miasteczko Michelstadt w powiecie Odenwald, Niemcy.
Czas: początek czerwca 2012 roku.

Pocztówka, od której
wszystko się zaczęło.
Na drugi dzień po ostatnim egzaminie końcowym na studiach teologicznych, wsiadłam w samolot i poleciałam do Frankfurtu nad Menem. Stamtąd trafiłam do Michelstadt, miasteczka położonego od niego godzinę jazdy samochodem. 

Zostałam wysłana, jako jedyna reprezentantka Polski, na tygodniowy zjazd młodzieży z kościołów reformowanych całego świata. Konferencja nazywała się Global Youth Village (ang. Globalna Wioska Młodzieży) i była jednym z najwspanialszych tygodni mojego życia - nie wciskam kitu. 

Pewnego pięknego dnia opiszę tę niesamowitą atmosferę chęci wzajemnego zrozumienia i współpracy, jaka tam panowała. Dzisiaj jednak chciałabym opowiedzieć Wam o niecodziennej sytuacji, jaka przydarzyła mi się, gdy znudzone siedzeniem w kawiarni, razem z Silvią, Wiebke i Hannah, postanowiłyśmy zwiedzić okolice centrum Michelstadt.

Na początek musicie wiedzieć, że Michelstadt to miejsce, które może być natchnieniem dla bajkopisarzy. Malutkie domki, poprzecinane drewnianym szachulcem, ze spadzistymi dachami i białym tynkiem przywodzą na myśl stare niemieckie podania. Podświadomie czeka się, aż zza drzwiczek jednego z nich wyjrzy krasnolud, czy inne urocze stworzenie. Udało mi się nawet zobaczyć dom z wielkim uchem albo z malunkami na elewacji inspirowanymi niemieckimi baśniami, ale o tym może innym razem.

Klucząc między bajkowymi posiadłościami, dotarłyśmy do głównego duktu i tam zatopiłyśmy się w sklepach ze szpargałami. Z zachwytem w oczach podziwiałam małe, błyszczące, dzwoniące i grające cudeńka, które moja mama słusznie nazywa kurzołapami. Zanim jeszcze zdążyłam się nimi znudzić, zawołała nas Hannah, wymachując zawzięcie jakąś kartką.

- Patrzcie co znalazłam! - rzuciła, pokazując nam nieco mroczną pocztówkę z latającym człowiekiem wśród stada ptaków. - W tamtym sklepie - pokazała na domek po drugiej stronie ulicy.

Ta karta miała w sobie coś takiego, że musiałam ją mieć, chociaż wiedziałam, że nigdzie jej nie wyślę. Pognałam za Hannah z zamiarem zakupu, a Silvia i Wiebke stwierdziły, że skoro my kupujemy tę kartkę, to i one. Sklep wyglądał tak, że od razu go polubiłam. Z prawej stojaki z koszulkami heavy metalowych zespołów, z lewej drewniane półki ze skórzaną biżuterią w stylu jestem-córką-słowiańskiego-woja. Pomiędzy koszulkami i biżuterią poupychane zostały buteleczki z tajemniczą zawartością, skórzane torby, książki, a nawet bonga i bibułki. Nie mogłam się oprzeć i wybrałam jedną ze skórzanych bransolet zwiniętych na kształt płaskiego warkocza.

Za ladą stał wiking. Wielki jak góra, z łysą głową i rozdwojoną brodą sięgającą brzucha. Efekt psuły tylko małe okularki, które wcisnął na nos, gdy podałam mu kartkę z Vogelmenshem (niem. człowiekiem-ptakiem) od Inkognito

- Ha, to moja ulubiona kartka, masz dobry gust! - ryknął ni stąd, ni zowąd po niemiecku. - Bo widzisz, ten obrazek o czymś mi przypomina. 
Dziewczyny spojrzały na niego z ukosa, ale chyba nawet tego nie zauważył. Zaczął szwargotać tak szybko, że w jego oczach musiałam być czystej krwi Aryjką. Zrozumiałam tylko, że próbuje mi opowiedzieć jakąś legendę. A tak się składa, że mam słabość do wszelakich mitów i podań, więc z przestrachem, bo nie wiedziałam czy zna jakikolwiek inny język, poprosiłam go, żeby mówił po angielsku.

Wiking zawahał się, by po chwili wznowić swoją historię, tym razem łamaną angielszczyzną. To był jeden z niewielu momentów, gdy żałowałam, że nie nauczyłam się porządnie niemieckiego.

- Książę na zamku Rodenstein był znany ze swojego okrucieństwa i słabości do wszelakich potyczek - zaczął rumiany wiking. - Pomimo swej brutalności, poślubił piękną, spokojną dziewczynę. Pewnego feralnego dnia, gdy jego żona lada chwila miała urodzić, został wywołany na wojnę. Nie wahając się długo, wyruszył w podróż, a jego młoda małżonka, gdy on odcinał głowy kolejnym wrogom, urodziła martwego syna i sama wyzionęła ducha. Wiadomość ta wstrząsnęła księciem do głębi - to dziecię było jedyną nadzieją na przedłużenie jego rodu.

- Wściekły duch małżonki przeklął go za to, że wojnę pokochał bardziej od swej rodziny - kontynuował wiking. - Jak łatwo się domyśleć, książę niedługo później zstąpił do czeluści piekielnych. Stamtąd, jako duch zwany Rodensteinerem, ma powracać zawsze gdy nad Odenwald, od zamku Schnellerts po Rodenstein, zawiśnie widmo wojny. Wraz z diabelską kompanią na koniach w pełnym rynsztunku ma przemierzać niebiosa, dzikim jazgotem oznajmiając, że trzeba się zbroić.

- Od śmierci księcia, czyli drugiej połowy XVII wieku, bo tak się składa, ze był postacią historyczną, niewiele było słychać o skutkach klątwy. Jednak trochę później, od XVIII po XIX wiek, coraz więcej osób pojawiało się na posterunkach policji, by z przerażeniem zgłosić latającego mężczyznę - wiking zatrząsł się ze śmiechu. - Najlepsze jest to, że niektóre z protokołów, jakie spisywali policjanci, można zobaczyć w muzeum przy zamku Rodenstein. Musisz kiedyś odwiedzić to miejsce, to nie tak daleko stąd - zachęcił mnie.

Poprosiłam go, żeby na odwrocie kartki napisał mi nazwę tego zamku, żebym mogła go później znaleźć. Wiking na początku opierał się, jakby świętokradztwem było pisać po czyjejś nowej pocztówce. Wytłumaczyłam mu jednak, że nie zamierzam jej wysyłać, a zawiesić na ścianie - zgodził się więc w końcu. Od tej pory na odwrocie Vogelmensha widać napis postawiony krągłymi literami: "Burg Rodenstein".

Ta legenda zainspirowała mnie na tyle, by po powrocie do Polski poszukać o niej trochę informacji. Pośród wielu różnych jej wersji, z nieocenioną pomocą Niedźwiedzia, natrafiłam na dwa ciekawe tropy. 

Pierwszy z nich to Dziki Gon, słowiańskie podanie, które do złudzenia przypomina historię Rodensteinera. Drugi to los, jaki spotkał legendę o siejącym postrach duchu. Niemiecki pisarz Joseph Victor von Scheffel zebrał wszystkie, albo większość, wersji tego podania i włożył w okładki jednej książki. Dodał też coś od serca, czyli swoją wersję, w której to Rodensteiner jest pijaczyną. W dzikiej pogoni za kolejną kroplą alkoholu, zaraża swoim uzależnieniem niemieckich studentów. Dzięki panu von Sheffel postać pokutnika zachowała się w studenckich pieśniach po dziś dzień.

Z Silvią i Wiebke na herbatce u burmistrza w ratuszu Michelstadt.
Fot. Dana Harris
Z Hannah i rozwianym włosem podczas
półlegalnej wycieczki do Frankfurtu.
Fot. Silvia Giammetta

Radosne tatałajstwo z GYV przed
ratuszem w pięknym Michelstadt.
Fot. Sahil Andrews

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz