14 sty 2010

Wilcza ścieżka

Dla Lisicy, którą może zainteresuje opowieść o jej wilczych braciach. 
Wszystkiego najlepszego od Wind.

Siedząc na skrzypliwym krześle starszym ode mnie, popijając wielką pieniawę w zielonym szkle, co jakiś czas spoglądałam na skąpaną w deszczu wilczą ścieżkę. Na pierwszy rzut oka nie ma w niej nic specjalnego, jest to wąska dróżka dzieląca ogródki domów lat ’80 (w tym mój) od nowszych szeregówek. Alejka przy sprzyjającej pogodzie zmienia się z parnej, pełnej insektów dżungli w błotnisty przybytek polskiego parku.

Zawsze było w niej coś intrygującego i niekiedy zdawało mi się, że kryje jakąś tajemnicę. Oczywiście wszystkie moje teorie spiskowe umierały gdy na trasie centrum-dom skracałam sobie drogę używając wilczej ścieżki. Cienie pod moimi nogami rozpierzchały się, smród gnijącego zielska z lekka ustępował i  tylko skwar panujący w alejce zmuszał mnie do przyspieszenia kroku, coby się z niej szybko wydostać.

Niedawno okazało się jednak, że moja kobieca intuicja nie do końca przypomina tę z kawałów o płci pięknej i coś faktycznie musiało się tam wydarzyć – dowód leży na blacie mojego biurka, spisany ręcznie na poszarpanym, tanim papierze.

Z zamiarem opisania wilczej ścieżki nosiłem się długi czas. Przeszkodziła mi w tym śmierć jednego z bohaterów i zaginięcie pozostałych dwóch, których przypadek chciałem opisać. Do tej pory wszystko było jednym wielkim, niezaprzeczalnym faktem. Teraz zacznie się opowieść mogąca przybrać miano jednej z miastowych legend.

Stwierdził skromnie domniemany autor. Nieco zaciekawiona, przyznaję, podążam wzrokiem na dalsze kartki i okazuje się, że tylko fragment opowieści  układa się z tego samego, kaligraficznego pisma.

Już od dłuższego czasu to planowałem. Dzisiaj, kiedy po upalnym trzydniowym piekiełku pojawiła się wieczorna ulewa ogród aż prosi się, by wyjść. Granatowo szare chmury oblekły nieboskłon i przywołują na myśl mroczne zagadki japońskich legend. Ciepła wilgoć powoli ustępuje miejsca chłodnemu wiatrowi niosącemu zapach ozonu. Powoli zapada ciemność. Ubiór, który przygotowałem, raczej nadaje się na dzisiejszą wyprawę. Trampki, te zwykłe, czarno-białe. Są doskonałe do skakania, szybkiego marszu czy ucieczki. Długie jasnoniebieskie dżinsy nie zwracają na siebie uwagi. Do tego koszula na guziki w czarno fioletowe paski i czarna płócienna kurtka. Długie, hebanowe włosy niczym nie związane. Na szyi koci dzwoneczek. Tak na szczęście.

Wychodzę. W oddali słyszę pociąg, którego dźwięk rozmył drobny deszcz. Delikatnie odgarniam rośliny ze swojej drogi. Moje palce trafiają na aksamitną różę. Zrywam ją bezlitośnie i zatykam między sztachetami płotu przy ogrodowej furtce na znak, że wyszedłem. Przecież ta ścieżka, zawsze ta sama, jest pod moim domem. A jednak teraz idąc nią, mając świadomość, że pośród wilgotnych chwastów natrafię w końcu na nich, czuję ciarki na plecach. Słyszę ciche tąpnięcia za plecami. Obracam się szybko i błysk kłów agresora zlewa się z moim zduszonym krzykiem, bo napastnik rzucił się na mnie całym swych ciężarem. Czuję zapach mokrych włosów, a może sierści. I słyszę szept przy lewym uchu, ale nie jestem w stanie rozróżnić słów. Brzmi jak ciche warczenie. Jego chude palce wędrują po mojej klatce piersiowej, jakby szukając drogi do serca.

Dalej pismo różni nie tylko charakter, ale i kolor tuszu, który z czarnego zmienia się w zielony. Litery są wyraźne i duże, brak w nich jednak elegancji czarnych poprzedniczek.

Jak zwykle muszę chodzić po tej zababranej alejce. Zawsze mnie zastanawiało dlaczego właśnie ja muszę ją patrolować. Tu nigdy nic się nie dzieje… a może? Chyba słyszałem kroki. Intruz - obezwładnić, słyszę w głowie słowa kapitana z czasów szkolenia. Szkoda, że jestem niewidomy… ale z tego co czuję to chłopak. Ma ładną, słodkawą woń. Zgodnie z procedurą dla pewności płci policzę żebra. Raz, dwa, trzy…, mówię na głos, żeby się nie pomylić. Nigdy nie byłem dobry z rachunków.

Przez chwilę odniosłam wrażenie, że opowieść na moich oczach sama się spisuje ręką wszystkich bohaterów. Niestety dalsze kartki okazują się być pustymi. Przewracam je w te i z powrotem, jednak nie zmienia to ich białego stanu rzeczy. Nagle dostrzegam napis ułożony z malutkich literek – to chyba niemożliwe, że go przeoczyłam, myślę. Znajduje się u góry kartki zaraz po urwanym końcu opowieści. „Tabula rasa stworzoną została, aby taką nie pozostać”, czytam parokrotnie raz po raz i bez końca, badając wzrokiem kształt liter mających mój charakter pisma...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz